- moja rozmowa ze Zdzisławem Beksińskim ukazała się w Magazynie Rzeczpospolitej 30 marca 2001 roku. Jak ten czas leci....
Co Pan teraz robi?
- Właśnie przy pomocy profesjonalistów buduję sobie nowy komputer. I jestem w rozterce, co robić teraz.
Nie rozumiem.
-
Powinienem teraz malować obrazy, żeby, sprzedając je, mieć w
przyszłości czym zapłacić za kolejny komputer za dwa lata. Tylko że, gdy
będę malować, to ten
najnowocześniejszy komputer, który dzisiaj kosztować będzie tyle, co
auto kompaktowe, będzie się bezczynnie starzał i to w zawrotnym tempie.
Powinienem więc zająć się pracą na nim. Wówczas jednak skończy mi się
zapas obrazów i nie będę miał czym zarobić na
następny komputer za dwa lata, bo ten obecny będzie wart wówczas tyle,
co dwa tygodnie jedzenia w McDonaldzie.
-
Nie sprzedaję prac komputerowych, ponieważ nie potrafię zdefiniować
pojęcia oryginału. Kolekcjoner za swoje pieniądze chciałby wejść w
posiadanie unikatu.
Nie chce, by ktoś marudził, że zapłacił za coś, co nie jest unikatem. A
przecież każda kopia zrobiona na CD-ROM, nawet milionowa, jest
dokładnie taka sama jak oryginał. Co więcej, w druku konwencjonalnym, na
przykład litografii, prace o najniższej numeracji
ceni się najwyżej, bo matryca jeszcze nie została zniszczona. Im wyższy
numer, tym praca jest technicznie gorsza. W wypadku grafiki
komputerowej jest przeciwnie: im dalej, tym lepsza jakość, bo każdego
roku pojawiają się nowe, coraz lepsze drukarki i poziom
wydruków jest coraz wyższy. Praca na komputerze pozostaje więc moją
ulubioną, ale zupełnie bezinteresowną zabawą starszego pana.Wydawało
mi się, że człowiek jest tak skonstruowany, iż najchętniej zarabiałby,
robiąc jednocześnie to, co mu daje największą przyjemność i satysfakcję.
-
Zgoda, ale jeśli tak skonstruowany człowiek dożyje 72. roku życia i
utraci spadkobierców, to nagle traci też motywację do zarabiania. Niech
mi pan uwierzy,
że tak jest. Jeśli o mnie samego idzie, to ja nie mam wymagań, nie
buduję willi, nie kupuję nawet samochodu, bo nie umiem go prowadzić.
A nie boi się pan, że jakaś agencja reklamowa może wziąć jakąś pańską pracę do reklamy coli lub innego bezalkoholowego napoju?
-
Moje grafiki mają ukryte oznakowanie elektroniczne zawarte w pracy, tak
zwany Digimarc. Mogę więc skarżyć instytucję, która nadużyłaby moich
praw autorskich.
Myślę, że nikt się na to nie szarpnie, ponieważ moje prace raczej
odstraszyłyby od wszystkiego, nie tylko od coca-coli, którą skądinąd
lubię.
Dlaczego robi pan prace, które odstraszają?
-
Nie mam zamiaru nikogo płoszyć. Optymistą wprawdzie nie jestem, ale ten
ontologiczny pesymizm nie kłóci się z tym, że na co dzień noszę w sobie
taką wizję,
jak bohaterowie Czechowa: iż to, co fajne, widnieje już na horyzoncie,
tylko że ja już tego, niestety, nie doczekam.
Podobno nie lubi pan wystaw, wernisaży?
- Nie znoszę. To jest kłopot, zapakować to wszystko, przewieźć.
Ale chyba są instytucje mogące zrobić to za pana?
-
No tak, ale będą pakować tu, u mnie, czyli przez cały dzień czy dwa
będzie rozgardiasz. A później trzeba pojechać na konferencję prasową. Na
samej konferencji
to jeszcze jakoś sobie daję radę, ale jazda gdziekolwiek i przybycie w
umówionym terminie... Nie cierpię tego. Wymyśliłem sposób - wydawało mi
się, że genialny - mianowicie Muzeum Historycznemu w Sanoku przekazałem
ogromny depozyt. Wszystkich chętnych tam odsyłam:
"Wystawa? Proszę bardzo: jest muzeum, mają transport, mają obrazy -
około 100 - z całego mojego życia. I można z tego zrobić wystawę dużą,
średnią lub małą, jaką kto sobie życzy". I miałem się już pogrążyć w
błogim lenistwie, ale dwaj moi znajomi, pan Lonty
z Częstochowy i pan Stapowicz z Gliwic, zmusili mnie ostatnio, bym
zrobił kameralne wystawy w ich małych prywatnych galeriach.
Boi się pan Zachęty?
-
Nie. Miałem już w życiu kilka takich wielkich wystaw, można powiedzieć
pośmiertnych, i żyję nadal. Wolę jednak wystawy kameralne, bo w Zachęcie
moje obrazy
wyglądałyby jak znaczki pocztowe. Ja nie mam nic przeciwko byciu
popularnym, bylebym nie musiał w tej popularności uczestniczyć. Wie pan,
jak to wygląda na wernisażu - autor dostaje kwiaty: jeden, drugi,
trzeci bukiet, musi je trzymać, stoi jak ten idiota,
bo nikt od niego nie chce ich odebrać. Na stoliku stoją kieliszki, więc
nie ma kwiatów gdzie położyć, a na podłodze nie wypada. A tu kamera,
może parę słów, ale wciąż nikt tych kwiatów nie odbiera. Nie cierpię
takiej atmosfery. Mnie to męczy. Na dodatek nie
mam wizytowego ubrania, zawsze chodzę jak łajza. Więc się nie nadaję.
Oczywiście, że mógłbym sobie sprawić wizytowe ubranie, ale to byłoby
wbrew moim zasadom... Jako inżynier architekt, przed wielu, wielu laty,
nosiłem marynarki i krawaty, wszystkie atrybuty
dżentelmena. Ale wreszcie w którymś momencie zdecydowałem, że przestaję
być dżentelmenem, staję się artystą, więc mogę być kimś w stylu Paula
Gauguina, albo ja wiem kogo? Jakoś tak najbardziej odpowiada mi ten
styl: grube buciory, sweter. Fajka by się przydała,
tylko, niestety, nie nauczyłem się palić.
Dowiedziawszy
się, że mieszka pan w zwyczajnym bloku na Służewie, byłem zdziwiony.
Bardziej pasowało mi do pana ponure zamczysko hrabiego Drakuli.
-
Przyzwyczaiłem się już do tego, że wszyscy, którzy przychodzą do mnie,
mówią dokładnie to samo co pan. Wyobrażają sobie moje otoczenie może nie
jako pałac
Drakuli, co raczej willę Normana Batesa z "Psychozy" Hitchcocka albo
posiadłość "Rodziny Adamsów". Widać, w ich mniemaniu powinienem być kimś
takim. Ponieważ taki nie jestem, więc dochodzę do wniosku, że w moich
obrazach musi być coś, czego ja nie dostrzegam,
a co dostrzega wykształcony ogół. Niedawno ktoś zapytał, dlaczego mam
na tapczanie takie różowotruskawkowe obicie. "Czy pan lubi taki kolor,
bo ja pana raczej kojarzę z szarościami?". Wytłumaczyłem, że obicie
dobierał zaprzyjaźniony pan Irek, którego żona
pracuje w sklepie meblowym, a ja prosiłem go przez telefon tylko o to,
by nie było w kwiaty. Ja nie przykładam wagi do takich rzeczy.
Mieszkanie nie jest moim hobby, mimo iż jestem architektem z
wykształcenia. Chcę tu mieć warsztat pracy i dach nad głową.
Myślałem,
że pana jednak bardziej niż przeciętnego człowieka boli widok szarego,
betonowego bloku z burymi zaciekami, jaki ma pan za oknem...
- Zna pan powiedzenie: szewc w dziurawych butach chodzi.
... Bez butów
-
Czy nawet bez butów. Poza tym, co jest piękne, a co nie jest, to
pojęcie względne. Jeżeli któryś z tych bloków w ciągu najbliższych stu
lat się nie rozsypie,
nie zostanie rozjechany spychaczem lub wysadzony w powietrze,
mieszkania w nim zaczną być cholernie drogie. Ludzie zaczną mówić: "Ach,
jak pięknie budowano w schyłkowej epoce Gierka. Ten wspaniały
prymitywizm, te zachwycająco krzywe ściany. My dziś nie mamy
już takiego wyczucia". Mieszkanie w zabytku będzie piekielnie drogie.
Ludzie będą chcieli płacić za nieszczelne, wypaczone okna?
-
Okno będzie szczelne, ale schowane pod hologramem, na którym będzie
nieszczelne. Pełne złudzenie autentyku. Być może cały dawny Służew nad
Dolinką będzie za
tym nieszczelnym holograficznym oknem wirtualnie odtworzony. Będzie pan
miał pełne złudzenie życia w tych wspaniałych czasach schyłkowego
komunizmu, o których nikt nic już naprawdę nie będzie wiedział. Mamy
tendencje do upiększania przeszłości. Ludzie uwielbiają
mieszkać w starych dworkach, w których naprawdę wcale nie jest
wygodnie. Taki sam romantyzm, jak w tych dworkach, będzie za sto lat tu,
w blokach na Służewie. One będą wtedy cholernie stylowe. Z obrazami
jest podobnie, każdy malarz w końcu wychodzi z mody,
a potem wraca. Jeszcze 30 czy 40 lat temu można było Malczewskiego
kupić za bezcen. Bo uważano wtedy, że nie było gorszego g... w historii
niż malarstwo symboliczne. Obrazy muszą przejść okres leżakowania za
szafą. Syn uważa, że ojciec kupował ten szajs nie
wiadomo po co, a wyrzucić nie wypada, więc wsadza za szafę. Później
wnuk odnajduje i mówi: "O, kurczę, to fajne i jest w tym szmal!". Bo to
akurat zaczyna być modne i ludzie zaczynają dostrzegać w tym piękno.
Pana jednak dziś za szafą nie ma...
-
Na razie nie. Ale wiem, że im wyżej jestem teraz, tym głębiej za tę
szafę później wejdę. Bo taka jest norma, przed tym nie ma ucieczki, to
jest normalny cykl.
Coś, co najpierw wzbudza entuzjazm, wywołuje później straszną pogardę.
Dzieci zawsze wyrastają w opozycji do pomysłów i świata rodziców, a z
kolei ich dzieci najczęściej upodobniają się do dziadków.
A
propos dziadków. Ulica Beksińskiego w pańskim rodzinnym Sanoku nie
"należy" do pana, tylko do dziadka, który zasłużył się dla tego miasta,
założył funkcjonującą
do dziś fabrykę.
-
Było dwóch powstańców: Lipiński i Beksiński, pochodzących ze wsi
Koprzywnica pod Sandomierzem, którzy po upadku powstania listopadowego
uciekli przed zsyłką
na Sybir, z zaboru rosyjskiego do austriackiego. Przy finansowej pomocy
jakiegoś księdza wybudowali tu kotlarnię i żyli w czymś w rodzaju
wspólnoty pierwotnej. Podobno jakiś profesor z Wiednia - tak
przynajmniej głosi rodzinna fama - przyjeżdżał tu oglądać
funkcjonujący społecznie przykład komunizmu pierwotnego. Ja sam już tę
famę lekko podkolorowałem, mówiąc, że ten profesor nazywał się Zygmunt
Freud. Na dagerotypach, które się zachowały, Beksiński jest cholernie
podobny do Lipińskiego, a ich żony też są do
siebie podobne. Wieczorami, przy świecach i pod kołdrą, mogło się
naszym powstańcom to i owo mylić, jak to we wspólnocie, więc właściwie
nie wiadomo, czy genetycznie jestem Lipiński czy Beksiński. Portret
pradziadka pomógł mi bardzo w momencie wejścia do Sanoka
Armii Czerwonej w 1944 roku. Żołnierze kwaterujący w naszym mieszkaniu
znaleźli moje rysunki, które im się nie spodobały. Bo ja rysowałem
oczywiście wojnę. I na niektórych rysunkach brali w skórę Rosjanie, a na
innych Niemcy. Na jednym był tonący statek, a
na statku napisane cyrylicą "Krasnaja Zwiezda". Ta "krasnaja zwiezda"
ich wkurzyła i pokazali rysunek swojemu oficerowi politycznemu. Oficer
wszedł do naszego mieszkania, zobaczył portret pradziadka i powiedział:
"O, Engels!". I to go pozytywnie ustosunkowało
do mnie. Potem wygłosił coś, co było kompletnym zaprzeczeniem
późniejszych wymagań socrealizmu. Powiedział mianowicie mojemu ojcu:
"Niech on rysuje kozy, krowy, a niech sobie odpuści politykę". I wie
pan? To zostało mi do dziś. Nie maluję wprawdzie krów, ale
odpuściłem sobie politykę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz