Z zaciętym Schmeisserem w ręku,wziął do niewoli czternastu Niemców.
Może być więc chyba autorytetem w dziedzinie sprawnego działania.
Virtuti Militari otrzymał z rąk generała Tadeusza Bora Komorowskiego.
Zbiór jego opowiadań „Niezapomniane twarze” Zbigniew Herbert uznał za jeden z najwybitniejszych utworów półwiecza.
Panie profesorze, co to jest
prakseologia?
- Nauka o sprawnym działaniu.
Najkrócej mówiąc, sprawność działania oceniamy przez pryzmat „3xE”: efektywność
czyli skuteczność, a więc stopień osiągnięcia zamierzonego celu;ekonomiczność… to znaczy stosunek kosztów działania do profitów, zwykle wyrażany za pomocą pieniędzy, choć również można założyć zysk moralny czyli wartości nieprzeliczalne na pieniądze.
Etyczność – ten trzeci element, który wciąż jest przedmiotem dyskusji.
Dyskusji o tym, czy cel uświęca
środki?!…
- Tak. Ponieważ tradycyjna
prakseologia skupiła się nad dwoma pierwszymi „E” – i dopiero historia tę
sprawę skomplikowała. Bo wedle prostego modelu prakseologicznego działalność
niemiecka w Auschwitz była sprawna. Udawało im się bowiem tanio mordować
ludzi.
Zatem etyka w rozważaniach
prakseologicznych to dorobek II wojny światowej?
- Tak. Początki samej
prakseologii to schyłek XIX wieku. Duży wkład w jej rozwój ma Ludwig von Mises,
austriacki ekonomista. Ale najlepszą, najpełniejszą odpowiedź na pytanie „jak
działać sprawnie?” - dał profesor Tadeusz Kotarbiński w „Traktacie o dobrej
robocie”. Profesor Kotarbiński włączył prakseologię do szeroko pojmowanej nauki
etyki. Opracował strukturę z trzech elementów: prakseologii, felicytologii
(czyli nauki o szczęśliwym życiu) i nietranscedentalnej etyki. Etyki
ogólnoludzkiej i humanistycznej, nie uzasadnianej wiarą – profesor Kotarbiński
był agnostykiem – etyki wyrozumowanej i powszechnie akceptowanej.
Dzisiaj profesor Kotarbiński
rzadko jest przywoływany w publicznej debacie. Nikt nie powołuje się na
„Traktat o dobrej robocie”, bo - nie zaglądając do środka, a biorąc jedynie pod
uwagę datę pierwszej publikacji: 1955 rok – łatwo zakwalifikować go jako
socrealistyczną agitkę do bicia rekordów wydajności…
- Rzeczywiście pojęcie „prakseologia”
nie jest obecnie powszechnie znane, choć prakseologiczna teoria organizacji
stale rozwija się. Z praktyką też bywa różnie. Kiedy PiS doszło do władzy,
wicepremier Dorn poprosił mnie o pomoc w doborze wojewodów według zasad
prakseologii. Pracowaliśmy dwa miesiące, stosując najsprawniejsze metody doboru
kadry kierowniczej, co spotkało się z krytyką prasy, że tak to długo
trwa. W rezultacie 14 wojewodów było mianowanych w wyniku tej selekcji,
jedynie dwóch z klucza partyjnego. Ci dwaj szybko odpadli. A potem
przyszła Platforma Obywatelska, która mianowała swoich wojewodów w ciągu
jednego dnia.A „Traktat…” to naprawdę epokowe dzieło – i sam w sobie przykład doskonałej roboty. Napisany bardzo pięknym językiem: jasnym, zrozumiałym - z akcentem na precyzyjną semantykę.
Ironia losu w sprawie
precyzyjnej semantyki ma wyjątkowo dużo do powiedzenia. Wszak wymyślone przez
profesora Kotarbińskiego pojęcie „człowieka spolegliwego”, mające oznaczać osobę
prawą i odpowiedzialną, na której można polegać w każdej sytuacji, zyskało
drugie znaczenie: potulnej ofermy. Zdecydowanie bardziej popularne znaczenie –
i już słownikowo dopuszczalne!
- Niestety… Bardzo często
dyskutując o czymś zupełnie inaczej rozumiemy znaczenie słów. Kiedyś w ONZ
brałem udział w dyskusji na temat socjalizmu. Pierwszy o głos poprosił Szwed.
Zapowiedział, że chce przedstawić model socjalizmu szwedzkiego. Ostro
zareagował przedstawiciel Związku Radzieckiego, stwierdzając, że przecież
Szwecja jest krajem kapitalistycznym!… Z kolei Francuz podkreślił, że to u nich
akurat rządzi partia socjalistyczna, na co Chińczyk stwierdził dobitnie, że
prawdziwy socjalizm jest jedynie w Chinach. Zakończyłem ten spór, prosząc, by -
w ramach przygotowań do dobrej roboty - uczestnicy najpierw uzgodnili wspólną
definicję socjalizmu. Ale tego oczywiście nie udało się dokonać.
Mimo wszystko, w pierwszym
odruchu pojęcie „dobrej roboty” w realiach peerelowskich bardziej
niż z profesorem Kotarbińskim kojarzy mi się z pierwszym
sekretarzem Gierkiem, propagandą sukcesu i tak dalej…
- I słusznie!… Pan żartuje?
- Paradoksalnie okres największego rozwoju prakseologicznej teorii organizacji i zarządzania to druga połowa lat 60. i właśnie lata 70. Autorytet Kotarbińskiego był wówczas bardzo wysoki. Gierek, zatelefonował do Kotarbińskiego prosząc o konsultację w sprawie sprawności zarządzania. Kotarbiński poradził mu rozwój wiedzy organizacyjnej i odesłał go do mnie - byłem wówczas kierownikiem Zakładu Prakseologii Polskiej Akademii Nauk.
Rzeczywiście zadzwonił do mnie Franciszek Szlachcic – druga osoba w biurze politycznym. Zwrócił się do mnie per: towarzyszu, na co wyjaśniłem mu, że nie jestem członkiem partii. Nieco zdziwiony zapytał więc: „proszę pana, w jaki sposób możemy rozwinąć wiedzę organizacyjną ?” Zaproponowałem mu poważne zwiększenie aparatu badań prakseologicznych i stworzenie 50-osobowego prakseologicznego seminarium doktorskiego. Szlachcic zaakceptował tę koncepcję . Przygotowałem program seminarium - płatnego, po dwa tysiące miesięcznie – daliśmy ogłoszenie w Życiu Warszawy. Zgłosiło się około tysiąca kandydatów.
Tylu było chętnych na płatne
studia?... Dwa tysiące na początku lat 70. to była chyba średnia pensja?!...
- Jako kierownik zakładu miałem
chyba 3 200zł... Ale to myśmy im płacili te dwa tysiące miesięcznie. Mamy
znów kolejny przykład różnej interpretacji pojęć.
Rzeczywiście, płatne studia
dzisiaj, to konieczność zapłaty za uzyskiwaną wiedzę…
- Przeprowadziliśmy ostrą i
długotrwałą, jedynie merytoryczną, bez kryteriów politycznych, selekcję która wyłoniła
owe 50 osób. Jednocześnie zaproponowałem, by do Zakładu Prakseologii
zaangażować ludzi prezentujących wysoki poziom naukowy, a usuniętych z nauki po
1968 roku, m.in. Jadwigę Staniszkis, Bolesława Kuca i Michała Marka.
Kotarbiński powiedział: „Dobrze, ja to załatwię”. To był niezwykły człowiek -
agnostyk o lewicowych poglądach - otaczał się ludźmi z zupełnie innego
środowiska. W naszym Zakładzie Prakseologii na 42 pracowników było tylko 2
członków partii. Warunki były sprzyjające, bo
przecież jednym z postulatów Gierka było „otwarcie na Zachód”.
Gierek, który
spędził młodość w Belgii, znał Zachód z autopsji, a nie jak Gomułka i jego
towarzysze jedynie z propagandowych pogadanek…
- Tak. Zorganizowaliśmy więc
pierwszą konferencję polsko-amerykańską w 1971 roku. Zaprosiliśmy
dziesięciu profesorów amerykańskich i poprosiliśmy ich, żeby przywieźli ze sobą
10 znajomych biznesmenów. Przyjechało do Warszawy 20 Amerykanów. Wśród nich
było dwóch polskiego pochodzenia profesorów: Stanley Kossakowski i Robert
Senkier. Zaproponowali realizację wspólnego programu badań na temat
planowania w przedsiębiorstwach przemysłowych, wykłady polskich profesorów w
ciągu jednego semestru w USA i miesięczne wykłady Amerykanów Polsce . Ten
program świetnie funkcjonował do 1980 roku. Później okazało się, że za tym
wszystkim stała United States Information Agency, którą kierował Robert
Gosende, były sekretarz amerykańskiej ambasady. To była bardzo mądra koncepcja
indoktrynacji kadry intelektualnej.Młodzi naukowcy jechali do Stanów na roczne stypendia, m.in.: Balcerowicz, Rosati, Cimoszewicz, a profesorzy na trzy miesiące. Ktoś kto pojechał do Stanów Zjednoczonych na parę miesięcy wracał całkowicie zindoktrynowany.
Przepraszam, ale
„indoktrynacja” to według Kopalińskiego „systematyczne, zorganizowane wpajanie
jakichś przekonań, poglądów, idei” dające się porównać z „praniem mózgu”…
- Rzeczywiście, znów kłania się
precyzyjna semantyka. Powiedzmy więc: całkowicie przekonany. Wspaniały rozwój
gospodarczy w połączeniu ze swobodą polityczną, ze świetną organizacją
uniwersytetów – to nie mogło pozostawić człowieka obojętnym. Potem czołowa
młoda kadra partyjna – łącznie z Kwaśniewskim – podążyła tą samą drogą. Uczyli się tam, pozaprzyjaźniali z Amerykanami, poznali inne życie.
Zarażali się, szumnie mówiąc,
„wirusem amerykańskiej wolności”?…
- Tak. Podobnie działo się W
Związku Radzieckim. Już od końca lat 60. dobór kadry do KGB odbywał się pod
kątem najwyższych kwalifikacji – to wprowadził Jurij Andropow, który był
człowiekiem zakochanym w kulturze Zachodu. Najlepszych studentów z wydziałów
ekonomii, psychologii, zarządzania, socjologii werbowano, dając im wspaniałe
warunki i pięcioletni okres szkolenia za granicą.
Ale gdzie?… Kto chciał szkolić
komunistycznych sowieckich urzędników?
- Organizacje międzynarodowe
takie jak ONZ świetnie się do tego nadawały. Większość moich umów z ONZ -
odnawianych co roku - jest podpisanych przez Rosjan. W latach 80. czołówka KGB
to byli już ludzie na bardzo wysokim poziomie, znający Zachód i świetnie
zdający sobie sprawę z bezsensu koncepcji centralnego planowania. Już
byli skutecznie przekonani o konieczności zmian dla zachowania swojej władzy.
Stąd właśnie wynikła „głasnost i pieriestrojka” Gorbaczowa. Ustawa o wolnym
rynku w Bułgarii powstała już w 1986 roku. Wolny rynek w Polsce nie jest
zasługą „Solidarności”, która była za „socjalizmem z ludzką twarzą”. Kapitalizm
wprowadzili w 1988 roku Rakowski z Jaruzelskim, w porozumieniu z Gorbaczowem.
Ale zaczął ten proces Gierek, otwierając się na Zachód, biorąc kredyty i
kreując wielkie inwestycje. Jest oczywiście problem straty sporej części tych
kredytów, na przykład na produkcję czołgów, ale generalnie koncepcja Gierka
była słuszna. Otwarcie na Zachód pokazało ludziom, że można żyć inaczej, co
było zbieżne z planem amerykańskim, szeroko zakrojonym i doskonale realizowanym
programem informacyjnym. Z jednej strony Reagan finansował „Solidarność” -
nawiasem mówiąc Solidarność do dzisiaj nie rozliczyła się z tych pieniędzy – z
drugiej była konsekwentnie przeprowadzana akcja upowszechniania świadomości
nonsensu radzieckiego komunizmu.
Nie chce się uwierzyć w aż taką
jego skuteczność?…
- To proszę wziąć pod
uwagę, że w 1989 roku było jeszcze ponad dwa miliony członków partii, 98
procent oficerów należało do partii, było silne ZOMO, także paręset tysięcy
agentów bezpieki, również i w „Solidarności”. To była siła. Natomiast z drugiej
strony nielegalna „Solidarność” była rozbita, podzielona i już pozbawiona,
masowego, zbiorowego entuzjazmu. Można było postawić sprawę na ostrzu noża?…
Nie, bo wszyscy byli przekonani z Rakowskim i Jaruzelskim na czele - Jaruzelski
był pod silnym wpływem Gorbaczowa. Komuniści uświadamiali już sobie, że jedynie
poważna reforma gospodarcza, łącznie z częściową demokratyzacją może
uchronić ich przed utratą władzy. Tak zakończyła się działalność
Roberta Gosende i w pewnym sensie i nasza - Zakładu Prakseologii PAN.
Rozwijaliśmy ideę sprawnego działania opierając się na wzorach amerykańskich –
z niesłychanym naciskiem na stosunki międzyludzkie. Prakseologiczna teoria
organizacji i zarządzania była podstawą rozwoju polskiej myśli zarządzania.
Moja praca doktorska traktowała o kadrze kierowniczej. Wedle mojej koncepcji
dyrektor miał być intelektualistą, a nie biurokratycznym urzędnikiem – nie
zajmować się działaniami operacyjnymi, za to mieć szeroką wizję strategiczną
ogarniającą nie tylko jego przedsiębiorstwo, ale również otoczenie bliższe i
dalsze, a także uwzględniającą światowe trendy. Walczyłem z obowiązującym wówczas
stereotypem, że dyrektor siedzi w gabinecie, czyta pismo po piśmie i podejmuje
masę decyzji operacyjnych.
Dzisiejszy nowoczesny manager?…
- Tak. Ta teoria zyskała później
wielką popularność w Stanach. Koledzy się ze mnie dzisiaj śmieją: gdybyś to wówczas
opublikował po angielsku w USA, to zrobiłbyś karierę naukową i materialną.
I stała się - między
innymi – powodem Pańskich kłopotów?…
- Przed Kongresem Nauki Polskiej
sekretarz PAN, profesor Kaczmarek, zwołał tajne zebranie dyrektorów instytutów.
Zebraliśmy się w Sali Lustrzanej pałacu Staszica, drzwi zostały zamknięte i
Kaczmarek poprosił nas o szczere wypowiedzi na temat sytuacji nauki polskiej.
Nie na użytek zewnętrzny. Po paru głosach w dyskusji zwrócił się do
mnie. Spodziewa się, że docent Kieżun jako kierownik Zakładu Prakseologii
zabierze głos. Kilka dni wcześniej byłem w teatrze na „Weselu”, więc wywołany
do tablicy, zacząłem od zacytowania Poety: „tak by się nam serce rwało do
ogromnych, wielkich rzeczy (…) a tu pospolitość skrzeczy, a tu pospolitość
tłoczy, włazi w usta, uszy, oczy.” I tak jest z nami – powiedziałem. Mój Zakład
przez dwa lata dokonał olbrzymiego wysiłku –projektując usprawnienia struktury
zarządzania, organizacji przedsiębiorstw i administracji. To wszystko leży na
półkach. Partia tym się nie interesuje, bo u nas decyduje interes partyjny.
Kaczmarek przerwał mi bardzo ostro: „ja nie dopuszczę, żeby na zebraniu kadry
kierowniczej były wygłaszane antysocjalistyczne opinie. Zawieszam zebranie na
półtorej godziny, by zameldować w Komitecie Centralnym o niedopuszczalnej
postawie docenta Kieżuna.” I wyszedł. W tej przerwie zebrałem sporo gratulacji
od kolegów. Potem Kaczmarek wrócił i znów mówi, że moja postawa jest
niedopuszczalna. Przerwałem mu i powiedziałem, że postępuje niegodnie: „To pan
mnie wezwał, zaprosił do śmiałej dyskusji, a w jej rezultacie zrobił pan ze
mnie wroga ludu. W tej sytuacji rezygnuję z uczestnictwa i wychodzę”.
Trzasnąłem drzwiami, z których – pamiętam - wypadły dwie małe szybki. Po tym
incydencie okazało się, że: na uniwersytecie zmieniono plan i moje wykłady o
prakseologii znikły z grafiku, a Państwowemu Wydawnictwu Ekonomicznemu, które
miało właśnie opublikować drugie wydanie mojej pracy habilitacyjnej zabrakło
papieru. Już później dowiedziałem się, że zabroniono też cytowania mnie;
oczywiście natychmiast odebrano mi kierownictwo Zakładu Prakseologii.
To skłoniło pana do wyjazdu z
Polski?
- Nie od razu… Wie pan, ja przez
cały okres PRL miałem poczucie zagrożenia. Wszystkich moich kolegów, z którymi
wywieziono mnie z Krakowa do Rosji, aresztowano ponownie, parę lat po
powrocie. Ja uniknąłem aresztowania, bo wyjechałem do Warszawy, gdzie podjąłem
pracę w centrali Banku Narodowego. Sekretarzem partyjnym w banku okazał się
Wilnianin, którego ojcu mój ojciec – lekarz – uratował życie. W poczuciu
wdzięczności życzliwie mnie chronił, ale postawił warunki. Żadnych dyskusji
politycznych, żadnych kontaktów z kolegami z AK. Cały czas miałem jednak
poczucie, że tylko chwilowo jestem akceptowany, ale że to się kiedyś zmieni.
Dlatego też w 1980 roku, stałe zapraszany przez przyjaciół amerykańskich,
zdecydowałem się wyjechać z żoną i już nie wracać. Wróciliśmy w 1998 roku.
Żałuję tylko, że nie mogliśmy uczestniczyć w tym wspaniałym okresie
„Solidarności” w Polsce, ale w roku 1981 odwiedziłem 14 uniwersytetów
amerykańskich i kanadyjskich z odczytem „Spirit of Solidarity”, wywołując
wszędzie niezwykły entuzjazm poparcia dla polskiej „Solidarności”.
Panie profesorze, czy z punktu widzenia prakseologii można
ocenić Powstanie Warszawskie?
- Powstanie w ogóle może ocenić
tylko ktoś, kto tam był. I kto wcześniej przeżył w Warszawie 5 lat niemieckiej
okupacji.
Dlatego właśnie Pana
pytam… Żołnierza, który na Poczcie Głównej wziął do niewoli 14 Niemców,
samym krzykiem i osobistym zdecydowaniem - bo miał świadomość, że jego broń
jest niesprawna… - i chociaż chce, to nie jest w stanie rozwalić tych
esesmanów.
- Trzeba sobie
zdać sprawę, że my, ówczesne młode pokolenie, zaangażowane w
działalność podziemną, 5 lat przygotowywaliśmy się do walki. Narastała w
nas nienawiść za zniszczoną młodość: godzina policyjna, ciągłe aresztowania, ta
stała obawa, że wychodząc na ulicę, trafię na łapankę i wyląduję w Auschwitz..
Nieustające zagrożenie i nic – ani radia, ani kina, ani teatru. Tylko spotkania
po domach. Ja dzisiaj z zazdrością patrzę na moich studentów, którzy wyjeżdżają
za granicę. Tu mają klub taki, a tu taki… Sport taki, albo taki… Nam to
wszystko odebrano… Cały czas rosło w nas więc przekonanie, że się
odegramy.
Mówi Pan jednak o młodzieńczych
emocjach… To chyba za mało, by uzasadniać strategiczne decyzje…
- Chwileczkę… Niech pan te
emocje przemnoży przez setki tysięcy warszawiaków zagrożonych eksterminacją – i
jeszcze przyłoży do faktycznej sytuacji. A sytuacja była taka. Nadchodzi
21, 22 lipca 1944 roku. Pogrom Niemców wydaje się nieunikniony. Warszawa jest
pełna obdartych niemieckich maruderów na chłopskich wozach – a my dostajemy
pieniądze, żeby kupować od nich broń. Mnie się nie udało, ale kolega podchorąży
AK „Kowboj” kupił za pięć tysięcy Bergmana – niemiecki pistolet maszynowy.
Niemieccy cywile ewakuują się w popłochu… A w nasłuchach wciąż słychać:
„Warszawiacy, chwyćcie za broń!… Do boju!… Armia Czerwona jest tuż, tuż!…” Ja
jestem od kwietnia zdekonspirowany, aresztowano trzech bliskich kolegów z
kompani łączności Baszty, w której wówczas służyłem, mieszkam w opuszczonym
mieszkaniu, gdzie jest skład broni naszego oddziału specjalnego – trzy
pistolety maszynowe, ręczne pistolety, kilka karabinów z uciętymi kolbami
i przynajmniej 20-30 granatów polskich i niemieckich . Potem 28 lipca – mobilizacja.
Całą noc czekamy na sygnał do ataku… Na darmo.. A jednocześnie Niemcy
ogłaszają, że sto tysięcy mężczyzn ma się zgłosić do kopania umocnień. Wiadomo,
że nie wykonanie tego polecenia oznacza represje – czyli śmierć, a zgłosiło się
jedynie kilkanaście osób. Niemieckie represje w Polsce najczęściej oznaczały
rozstrzelanie. Dla Niemców zastrzelenie człowieka było niczym. Wyobraźmy sobie, że w takiej
sytuacji nie ma rozkazu wybuchu powstania. Nie ma rozkazu, a w mieście jest
cały szereg takich placówek jak moja, wyposażonych w broń. Niech no jakiś jej
transport natknie się na niemiecką kontrolę – rozpocznie się strzelanina… I co
się wtedy dzieje?… Moi koledzy z Żoliborza wiedzą, że na Mickiewicza, u Witka,
na 3 piętrze, jest skład broni. Na dźwięk strzałów przybiegają wszyscy: „Dawaj
broń! Idziemy…” I wybucha zupełnie niezorganizowane powstanie, które kończy się
setkami tysięcy wymordowanych. Albo powstanie wywołuje Armia Ludowa?…
Podobny efekt. Warszawa była skazana przez
Niemców na zniszczenie, nawet po ich zwycięstwie miało być na gruzach starego
zbudowane małe niemieckie miasto Warschau - 200 000 mieszkańców. Zachowane
są plany tego miasta, Hitler i Himmler zdawali sobie sprawę, iż to
jest największy ośrodek oporu w Europie. 100 tysięcy ludzi zaangażowanych w
konspirację… Prawdziwe podziemne państwo, gdzie istniała nawet wyszkolona
przyszła służba więzienna.To była grecka tragedia – tak jak napisał profesor Aleksander Gieysztor, mój kuzyn, w 50 rocznicę wybuchu. Tragedia grecka bez wyjścia. Każda decyzja musiała się skończyć tak samo – masową śmiercią i zniszczeniem miasta.
Czyli walka zamiast biernego
poddania się i tak nieuchronnemu zniszczeniu?…
- Tak. Dziś wszyscy ci dyskutujący
nie zdają sobie sprawy, jaka wówczas była determinacja – myśmy naprawdę gotowi
byli umrzeć, żeby tylko zastrzelić paru Niemców. Ja od kwietnia 1944 roku
chodziłem z pistoletem i granatem dymnym – gdyby na ulicy zaskoczyła mnie
łapanka, to bym strzelał. I oczywiście zginąłbym. Byliśmy na to przygotowani –
cała masa młodzieży, której odebrano młodość. Decyzja o wybuchu była najlepszą
z możliwych.
Rozumiem, że w czysto
prakseologicznych kategoriach powstania ocenić się nie da?…
- Z punktu widzenia kryterium
sprawności Powstanie było przygotowane fatalnie. Żadnej akcji dywersyjnej nie
zaczyna się przecież o piątej po południu. Robi się to wczesnym rankiem, a nie
wtedy, gdy ludzie wracają z pracy do domu… co wprowadza dodatkowy zamęt. Po drugie:
Powstanie nie było przewidziane w planie Burza. Jeszcze w lipcu duże transporty
naszej broni szły więc z Warszawy na Wschód. Od strony organizacyjnej powstanie
nie było przygotowane, bo nie było przewidziane – i zaplanowane. Zostało
wymuszone, ale decyzja o wybuchu była - powtarzam - najlepszą z możliwych w
tamtym świecie, w tamtym czasie. I tak samo z punktu widzenia geopolityki...
Powstanie na prawie pół roku zatrzymało radziecką ofensywę. Prawdopodobnie
kolejny raz – po 1920 roku - uchroniliśmy Europę przed zalewem komunizmu, bo
kto wie, gdzie zatrzymałaby się Armia Czerwona, gdyby nie ta przeszło
pięciomiesięczna zwłoka wywołana Powstaniem. W Belgii?… Holandii?…
Czyli znów byliśmy przedmurzem,
tylko świat o tym nie wie...
- I jeszcze jedna rzecz… Jak
pan wie aliancki desant od południa Europy nastąpił we Włoszech. Ale
Churchill chciał lądować w Grecji. A wówczas przez Jugosławię z
partyzantką Tity, niepewną Bułgarię, buntujące się Węgry i
Słowację, być może w ciągu miesiąca, alianci mogli być w Warszawie. A z nimi
Armia Andersa. Europa po wojnie wyglądałaby zupełnie inaczej gdyby nie
Roosevelt. Bo to Roosevelt przeforsował atak aliantów od południa przez
półwysep Apeniński.
Dlaczego?…
- Mój amerykański przyjaciel
Father James Finlay, rektor jezuickiego Fordham University w Nowym Yorku opowiedział mi ciekawą historię. Gdy
wybuchła wojna niemiecko-sowiecka, Roosevelt zawarł umowę „Lend and lease”
pomocy dla Związku Radzieckiego. Nowojorski Kardynał Francis Spellman,
zdecydowany antykomunista zapytał prezydenta dlaczego pomaga wrogom
chrześcijańskiej kultury?... Roosevelt wytłumaczył mu, że Związek Radziecki jest
niezbędnym sprzymierzeńcem, by zniszczyć… kolonializm. Rektor Finlay usłyszał
to od samego Spellmana.
Walka z kolonializmem zawsze
wydawała mi się domeną postępowej ludzkości ze Związkiem Radzieckim
na czele… A sojusz amerykańsko-angielski najbardziej naturalnym pod słońcem?…
- A jednak nie… Roosevelt
tłumaczył kardynałowi Spellmanowi: „Myśmy podjęli pod koniec 18 wieku walkę z
kolonializmem brytyjskim, wywalczyliśmy niepodległość, ale kolonializm
brytyjski rozszerzył się na cały świat, mało tego powstał jeszcze kolonializm
francuski, holenderski, portugalski, hiszpański. Naszym obowiązkiem, jako
pierwszej demokracji, pierwszego kraju, który rozpoczął walkę z kolonializmem,
jest doprowadzić tę walkę do końca. Zniszczyć kolonializm, imperializm
brytyjski możemy tylko w koalicji z Rosją. Stalin otworzył już cerkwie, w
wojsku powołał popów, zapewnił mnie, że po wojnie wprowadzi demokrację. To jest
nasz przyjaciel. Tu nie ma zagrożenia naszej kultury chrześcijańskiej. Muszę
wszystko robić, by z tej wojny Związek Radziecki wyszedł najsilniejszy”…
Roosevelt nie rozumiał sytuacji Europy, według niego, ktoś kto bił się ze złymi
Niemcami, automatycznie musiał być dobry…
Trywializując nieco, cudza
ignorancja nie pierwszy raz wbiła nas w koszty…
- Polskie wojenne doświadczenia z Niemcami są zupełnie nie do
pojęcia dla reszty Europy. Kiedyś lecąc z Burundi do Nowego Jorku, kilka godzin
musiałem spędzić w Paryżu, poszedłem więc na obiad do restauracji na rue de la
Croix, bardzo znanej, opisywanej jeszcze przez Balzaca. A byłem wówczas
10 centymetrów wyższy niż dzisiaj i ostrzyżony „na jeża”. Długo i
bezskutecznie czekałem na kelnera, w końcu głośno wezwałem
kierownika. On mnie przeprasza, mówiąc, że wzięli mnie za
Amerykanina i dlatego mnie ignorowali… A dlaczego tak nie lubicie Amerykanów?…
- pytam. - A bo proszę pana, zaraz po wojnie, to oni tu przychodzili w mundurach,
nogi na stole kładli, i przyzwoitym kobietom proponowali papierosy za seks… No
tak - mówię - ale to oni wyzwolili was spod niemieckiej okupacji. Ale, proszę
pana, Niemcy to zupełnie inny, kulturalny naród, muzykalni, dobrze wychowani,
wielu naszych gości oficerów mówiło po francusku - Ale przecież okupacja?!…
Gestapa u was nie było?!… Ruchu oporu nie zwalczali?… A to wie pan, jak
komuniści się z nimi drażnili, to mogli być wobec nich stanowczy, ale na co
dzień byli bardzo kulturalni… Kiedyś zadałem moim kanadyjskim studentom pytania dotyczące II wojny Światowej, m.in.: jakiej narodowości byli naziści?… Z ponad stu osób większość odpowiedziała, że to Polacy. Słuchając poważnych zdawałoby się dyskusji mam czasem wrażenie, że tak zwane wypędzenia Niemców po wojnie były największą - zaraz po Holokauście - krzywdą, jaką wtedy zadano ludzkości. Tymczasem, pracując w 1948 r. w koszalińskim oddziale Narodowego Banku Polskiego, wymieniałem wyjeżdżającym Niemcom złotówki na marki niemieckie po kursie 2,5 zł za markę. Bo oni nie byli stąd wypędzani, byli przesiedlani. Natomiast moja żona, mieszkająca w czasie wojny z rodzicami w Bydgoszczy, dostała od Niemców pięć minut na opuszczenie domu. Mogła zabrać tylko najpotrzebniejsze rzeczy. To ona została wypędzona…
Podobnie jest z tzw. polskim antysemityzmem. Mój kolega, rektor uniwersytetu w Amsterdamie opowiedział mi, że gdy Niemcy zaczęli represjonować holenderskich Żydów, to uniwersytet zastrajkował na znak protestu, a nie słyszał o analogicznym strajku Uniwersytetu Warszawskiego. I nie chciał mi uwierzyć, że w Warszawie nie było wówczas nie tylko uniwersytetu, ale także ogólnokształcących szkół średnich… Mało kto na świecie wie, że Polska była jedynym okupowanym krajem Europy, w którym za wydanie Niemcom Żyda, podziemne państwo karało śmiercią. A za pomoc Żydom Niemcy mordowali całe rodziny… Tego nie było nigdzie indziej w Europie. Wszyscy natomiast są pewni, że Polacy to antysemici, i dlatego wzmianki o „polskich obozach koncentracyjnych” nie są tylko semantyczną nieścisłością.
Ale walka na rzeczowe argumenty
o dobre imię Polski, wciąż przypomina walkę z wiatrakami… Paradoksem historii
jest chyba, iż rodacy autora „Traktatu o dobrej robocie” wciąż nie potrafią
skutecznie i rzetelnie zaprezentować się innym nacjom… Pokonać stereotypy,
przekonując do siebie?…
- Zgadzam się. Dlatego
uważam, że po następnym artykule o „polskich obozach koncentracyjnych”
należałoby – zamiast domagać się sprostowania - wytoczyć proces, zażądać
stumilionowego odszkodowania na rzecz skarbu państwa i wygrać. Taki drogi
precedens prędzej zmusi niektórych do lepszego poznania historii Polski, niż
najbardziej emocjonalna i udokumentowana argumentacja.Z okazji rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego przypominam autorską wersję mojej rozmowy z profesorem Witoldem Kieżunem opublikowanej rok temu w "Odrze" nr 7-8(2010)
Profesor Witold Kieżun urodził
się 6 lutego 1922 r. w Wilnie. Jest przedstawicielem Polskiej Szkoły
Prakseologicznej, w ramach której rozwija prakseologiczną teorię organizacji i
zarządzania; uczniem Tadeusza Kotarbińskiego i Jana Zieleniewskiego.
W czasie okupacji
był szklarzem, szmuglował podziemną prasę i był żołnierzem AK. Walczył w Powstaniu
Warszawskim pod pseud. „Wypad”. Służył w oddziale do zadań specjalnych w
batalionie Harnaś. Uczestniczył m.in. w akcji zdobycia
Poczty Głównej i Komendy Policji Samodzielnie wziął do niewoli 14 jeńców
niemieckich. 23 września 1944 został odznaczony osobiście przez
Bora-Komorowskiego Krzyżem Virtuti Militari, a w październiku 1944 roku
awansował do stopnia podporucznika.
Po powstaniu uciekł z
niemieckiego transportu. Dostał się do Krakowa gdzie
nawiązał kontakt z tamtejszą AK. W marcu 1945 wskutek zdrady został
aresztowany przez NKWD. 23 marca 1945 został wywieziony do śmiertelnego łagru w
Krasnowodsku w Turkmeńskiej SRR (obecnie Turkmenistan), na pustyni Kara-Kum,
gdzie w ciągu 5 miesięcy zmarło 86 % więźniów (ponad 50 stopni ciepła i słona woda
do picia). Tam zachorował na chorobę tropikalną beri-beri. Powrócił do kraju na
mocy amnestii w 1946. Był jeszcze więziony przez UB, po czym rozpoczął studia
prawa na UJ. W 1956 pracował w Narodowym Banku Polskim. Był współorganizatorem
Rewolucyjnego Komitetu Destalinizacji Centrali Banku.
W 1980 wykładał zarządzanie
na Temple University w Filadelfii i na Uniwersytecie w Montrealu, Pracował w
Burundi i Rwandzie (Afryka Środkowa), z ramienia ONZ jako przedstawiciel
Kanady. Utworzył w Burundi nowoczesną administrację. W 2005 roku został członkiem
Honorowego Komitetu Poparcia Lecha Kaczyńskiego, a w 2010 należał do Warszawskiego Społecznego Komitetu Poparcia Jarosława
Kaczyńskiego w wyborach prezydenckich. Był współinicjatorem angielskojęzycznej
witryny internetowej www.warsawuprising.com
poświęconej Powstaniu Warszawskiemu, a opracowanej przez jego syna, informatyka
Witolda Olgierda Kieżuna.
Profesor to gość
OdpowiedzUsuńNie ze wszystkimi tezami, które padły z ust Profesora Kieżuna się zgadzam, ale chciałem rzec, że to jest po prostu bardzo dobra rozmowa. Taka, jaką samemu by się chciało odbyć. Chylę czoła przed autorem!
OdpowiedzUsuńz pozdrowieniami, ZB