Byli tu wcześniej: Bolesław Chrobry – król, święty Wojciech – patron Polski i… Zbigniew Nienacki. Mniej więcej tysiąc trzynaście lat temu… Ci dwaj pierwsi oczywiście, bo autor przygód Pana Samochodzika dotarł tu jakieś 950 lat później.
Bolesław i Wojciech zaangażowali się w budowę opactwa Benedyktynów - pierwszego na ziemiach polskich. Opactwo pod wezwaniem Najświętszej Marii Panny i świętego Aleksego powstało w Tumie w 997 roku.
Zbigniew Nienacki zaś umieścił w tym samym miejscu akcję pierwszej swojej powieści sensacyjnej. „Uroczysko” wyszło drukiem w 1961 roku. Autor nie wiedział jeszcze, że już wkrótce będzie popularnym twórcą zaczytywanych przez młodzież bestsellerów. Bohater nie miał więc na imię Tomasz i nie był wcale muzealnikiem, podwładnym dyrektora Marczaka; tylko redaktorem. Nie dysponował jeszcze wspaniałym wehikułem – amfibią, domorosłą konstrukcją wuja wynalazcy opartą na rozbitym Ferrari 410 Super America. Brakowało również pomocnych harcerzy. Ale były już – niczym u Jamesa Bonda – dwie piękne kobiety, rywalizujące o względy bohatera.
Dopiero kolejne wydanie powieści z 1993 roku opatrzone zostało nowym tytułem „PAN SAMOCHODZIK I ŚWIĘTY RELIKWIARZ”. Braków jednak nie uzupełniono…
853 lata wcześniej bo w roku 1140 opactwo przeniesiono do Mogilna, budynek rozebrano, a fundamenty zasypano - Być może miało to związek z nawrotem pogaństwa na ziemiach polskich. „Być może”, gdyż wydarzenie takie zostało prawdopodobnie z przekazów wymazane. Kronikarzami w tamtych czasach byli wszak duchowni, skwapliwie dbający o odpowiedni pijar epoki i zapis historii.
„Uroczysko” przypomina inne „Samochodziki” podobnym zasobem historycznej wiedzy, podanej w sposób strawny, ciekawy i co ważne – z jawnym odniesieniem do źródeł. Nowy tytuł starej powieści Zbigniewa Nienackiego, włączający ją automatycznie do popularnego i kasowego cyklu, był niewątpliwie pomysłem wydawcy – w naszych czasach są to na ogół rzutcy biznesmeni skwapliwie dbający o zysk. To im zawdzięczamy, że najbardziej podobają się nam dzisiaj piosenki, które już słyszeliśmy.
W 1141 roku Jakub ze Żnina, arcybiskup gnieźnieński, rozpoczął w miejscu dawnego opactwa budowę kolegiaty. Konsekracja kościoła odbyła się dwadzieścia lat później, dokładnie 21 maja 1161 – dokładną datę znamy, bo było to wydarzenie rangi ogólnopaństwowej – w uroczystości wzięli udział wszyscy ówcześni polscy biskupi i książęta. Patronami nowej świątyni pozostali: Najświętsza Maria Panna i święty Aleksy. Jeśli ktoś zechce powiedzieć, że długo budowano, niechże pamięta, że gdy się człowiek śpieszy to się diabeł cieszy. A diabeł, zwykle tkwiący w szczegółach, tu akurat znajdował się w najbliższej okolicy. O czym za chwilę…
Romańska budowla - zbudowana z granitu, piaskowca i kamienia polnego wśród rozległych mokradeł - miała charakter obronnej twierdzy.
Doceniali to wrogowie… I tak w 1241 kolegiata wytrzymała najazd Tatarów – ten sam, który skrócił na stałe hejnał krakowski (jeszcze przed dyrekcją Programu Pierwszego Polskiego Radia). Zaś 55 lat później zdobyli ją Litwini, paląc przy okazji pobliski gród łęczycki, co spowodowało jego przeniesienie na nowe, obecne miejsce. Dwa razy - w 1306 i w 1331 roku – zdobywali chrześcijańską kolegiatę tumską Krzyżacy. Być może była reakcja zbrojnych zakonników na nawrót pogaństwa - spóźniona jednak w takim razie o prawie dwieście lat. Konsumenci współczesnych reklam, wiedzą doskonale, że „prawie robi różnicę” – Nic więc nie usprawiedliwiało krzyżackiej opieszałości i słusznie ponieśli za nią karę – sto lat później - pod Grunwaldem.
Czterysta lat po Krzyżakach – bo w 1705 roku - wytrzymałość obronną tumskiej kolegiaty testowali Szwedzi, i – w odróżnieniu od Jasnej Góry – udało się im zdobyć i zniszczyć świątynię.
Wszyscy najeźdźcy realizowali ewidentnie szatański plan, jako że pierwszym, który tumski przybytek wiary katolickiej chciał wyrwać z fundamentami, był miejscowy diabeł Boruta. Na co dzień tkwiący nie tyle w szczegółach, co – zgodnie z legendą - buszujący w rozległych mokradłach. Próba nie powiodła się, lecz ślady diabelskich pazurów do dziś są widoczne na podmurówce południowej wieży świątyni.
Szatański pazur dał znać o sobie jeszcze raz we wrześniu 1939 roku, kiedy to artyleria polska musiała zniszczyć północną wieżę kolegiaty - ukrył się w niej bowiem niemiecki obserwator. Jednak dalsze zniszczenie, tradycyjnie już przypadło w udziale hitlerowcom. Gdy wojska polskie w trakcie bitwy nad Bzurą, zajęły przejściowo okolice Łęczycy, świątynia została natychmiast zbombardowana przez Luftwaffe, co spowodowało zniszczenia murów i stropów oraz kolejny pożar.
Niszczycielskie działania kolejnych najeźdźców miały niewątpliwy wpływ na wygląd tumskiej kolegiaty. Kolejne odbudowy zacierały powoli jej romański charakter. Tak więc pod koniec piętnastego wieku pojawiły się gotyckie ostrołukowe arkady oraz filary międzynawowe z cegły i sklepienie krzyżowo-żebrowe w nawach bocznych. W 1569 wejście główne do kościoła obudowano, renesansową kruchtą, osłaniającą romański portal. Dwieście lat później podczas kolejnej przebudowy świątynia nabrała modnego stylu klasycystycznego, któremu radę dali dopiero hitlerowcy we wrześniu 1939 roku.
Po wojnie poważnie rozpatrywano możliwość zupełnej rozbiórki ruin. Drugi nawrót pogaństwa - tym razem pod znakiem marksizmu (?…) - na szczęście się nie powiódł i już w 1947 roku rozpoczęto kolejną odbudowę kolegiaty. Prace znów trwały długo, co pewnie cieszyło Borutę, tkwiącego tym razem w peerelowskiej rzeczywistości, ale za to pozwoliło na gruntowne zbadanie terenu.
I tak w 1954 roku - odkryto fundamenty pierwotnego opactwa benedyktynów. Takie odkrycia – co zrozumiałe - zwykle budziły zainteresowanie dziennikarzy. Nic zatem dziwnego iż do Tumu zawitał ówczesny reporter łódzkich „Odgłosów” Zbigniew Nienacki. W 1961 roku, dokładnie w 800 lecie pierwszej konsekracji tumskiej świątyni, przywrócono kolegiacie funkcje religijne. W tym samym roku opublikowana zostaje powieść „Uroczysko” znana dzisiaj raczej jako „PAN SAMOCHODZIK I ŚWIĘTY RELIKWIARZ”.
W 1999 roku po tysiącu i dwóch latach powrócił do Tumu Święty Wojciech – jego relikwię uroczyście sprowadzono z Gniezna.
A co ma piernik do wiatraka, czyli powieść do kolegiaty…
Pomyślmy… Gdyby w 1947 roku nie zaczęto odbudowy kościoła, nie powstała by pewnie „Uroczysko”, ani tym bardziej kolejne powieści o przygodach Pana Samochodzika. I młody czytelnik nigdy by się nie dowiedział - w przystępny i bezbolesny dla uczniowskiej psychiki sposób - o Templariuszach, zagadkach Fromborka, Bursztynowej Komnacie, Wolnomularzach, i wielu innych historycznych wydarzeniach i skarbach narodowej kultury.
PS. Pan Samochodzik był ORMO-wcem.
Dzisiaj prawdziwych ORMO-wców już nie ma….
Ale – na szczęście! - tylko koni żal
Strony
W SŁOWIE "BLOG" SŁYCHAĆ WYRAŹNIE SZUM LANIA WODY. JEDNAK BEZ WODY NIE BYŁOBY ŻYCIA NA ZIEMI...
Trudno powiedzieć, że...
życie domagało się powstania tej książki. Chyba życie rozwiązłe autora, który problematycznym z niej dochodem pragnąłby uregulować swoje lekkomyślne długi
(Stefan Wiechecki "Znakiem tego")
(Stefan Wiechecki "Znakiem tego")
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Pan Samochodzik bał się kobiet i kolegował z nieletnimi harcerzami. Czyli, wstydliwy, był
OdpowiedzUsuń