W SŁOWIE "BLOG" SŁYCHAĆ WYRAŹNIE SZUM LANIA WODY. JEDNAK BEZ WODY NIE BYŁOBY ŻYCIA NA ZIEMI...

Trudno powiedzieć, że...

życie domagało się powstania tej książki. Chyba życie rozwiązłe autora, który problematycznym z niej dochodem pragnąłby uregulować swoje lekkomyślne długi
(Stefan Wiechecki "Znakiem tego")

czwartek, 21 kwietnia 2011

Wiecha Opowiadanie Wielkanocne

Dwanaście lat temu autoryzowałem dla Magazynu Rzeczpospolitej wywiad z księdzem Janem Twardowskim. Już na odchodne ksiądz Jan zapytał niespodziewanie: - Zna pan może takiego bardzo dowcipnego pisarza, Wiecha?
- Przypuszczam, że wątpie, to znaczy - oczywiście - proszę księdza.
- To może, dla śmiechu, dopiszmy to "przypuszczam, że wątpie" do naszej rozmowy.

Dopisaliśmy.

Wiech - Stefan Wiechecki - ponoć też bardzo często dopisywał coś do swoich tekstów już śpiesząc do zecerni. Nie celebrował zbytnio tego, co pisał, w traktowaniu pisarstwa w ogóle niedaleki był chyba od swych bohaterów, dla których redaktor czy literat to taki osobnik, co wypadki i kradzieże w Ekspresiaku streszcza. Trudno powiedzieć, że życie domagało się powstania tej książki - pisał przekornie we wstępie do "Znakiem tego - Chyba życie rozwiązłe autora, który problematycznym z niej dochodem pragnąłby uregulować swoje lekkomyślne długi.
Nie dbający zbytnio o uznanie dla swego pisarstwa, nie był poważnie traktowany przez innych. W eseju "Pół wieku na cenzurowanym, czyli rzecz o Wiechu" Robert Stiller cytuje luminarzy pióra komentujących zgłoszenie "Syreny w sztywniaku" do nagrody "Wiadomości Literackich" w 1938 roku. Jarosław Iwaszkiewicz nazywa to "karygodnym obniżeniem poziomu", natomiast Julian Tuwim asekurując się jako "entuzjasta tego świetnego humorysty", stwierdza jednak, iż uznanie książki Wiecha za najwybitniejszą książkę roku źle by świadczyło o stanie naszego piśmiennictwa.
Trudno zrozumieć te uwagi, wiedząc, że rok wcześniej -  za szerzenie zamiłowania dla literatury polskiej - przyznano mu Srebrny Wawrzyn Polskiej Akademii Literatury. Podobnie chyba ciężko w tym momencie pojąć, dlaczego żadna z książek owo "zamiłowanie do literatury szerzących" przez sześćdziesiąt lat nie znalazła się na liście szkolnych lektur, nawet nadobowiązkowych. Tłumaczyć to można chyba tylko obroną polskiej ortografii. Raczej nieskuteczną, jako że i bez "pomocy" Wiecha – sporadycznie  wznawianego - ortografia stwarza dzisiaj wielu rodakom spore problemy. W "Piąte przez dziesiąte" Wiechecki wspomina kolegów ze związku literatów starających się nawrócić go na poprawną i czystą prozę, "której nikt się nie będzie czepiał". Ani prawdopodobnie czytał. Wolę książkę, która ma niepoważne zamierzenia i poważne osiągnięcia, od dzieł, które mają poważne zamierzenia i niepoważne osiągnięcia - napisał w 1938 roku Antoni Słonimski nazywając zastrzeżenia Tuwima, Iwaszkiewicza i innych do kandydatury Wiecha, "snobistycznymi".
Poważnym chyba osiągnięciem pisarskim jest opisanie polskiej rzeczywistości, mentalności, stosunków międzyludzkich bez użycia choćby jednej k., oraz ch., d., p.; słów, bez których dziś nie jest w stanie wysłowić się nie tylko przeciętny Polak, ale też niejeden przedstawiciel tzw. świata kultury. Wiechowi się to udało. Kilkakrotnie zresztą, już po wojnie, sam wyrażał dezaprobatę dla schamienia języka polskiego portretując wydawcę, który każe literatowi lecieć i dopisać do swej książki jeszcze kilka sztuk tego, na czem siedziem.
Sam Wiechecki konsekwentnie i uparcie "tego" nie dopisywał, natomiast - ku niekłamanej radości swych czytelników - wyżywał się w nieprawdopodobnych "wynalazkach słownych", skromnie zrzekając się ich autorstwa na rzecz swoich bohaterów: "Co się dotyka flirt przy manicuru i tak zwany seksapfelbaum, to nie ma drugiego fachmana w Warszawie. Jestem po prostu non plus minus" - reklamuje się pan Benek Rozenpink w opowiadaniu "Manikurczak". By "sex appeal" nazwać "seksapfelbaumem", a manikiurzystę przezwać w złości "manikurczakiem" właśnie, trzeba mieć językową wyobraźnię i poczucie humoru; być pisarzem pierwszej klasy, zdolnym "opisać bodaj tysiąc razy pijaństwo i mordobicie, za każdym razem inaczej" - za co podziwiał go Jan Lechoń.
Istnieje kilka systemów wchodzenia po pijanemu na schody - takim zdaniem rozpoczyna się opowiadanie Sprawdzić sygnał. Z jednej strony jakby żywcem wyjętym z "Moskwa - Pietuszki" Jerofiejewa, a może z Hłaski, z drugiej zaś świadczącym dobitnie o skromności Wiecha. Bo jakby nie patrzeć, kilka to jednak nie tysiąc.
Choć pijaństwo, chamstwo i brutalność często występują w pisarstwie Wiecha, nie był on bynajmniej, wbrew pobieżnym i zwykle lekceważącym opiniom, piewcą folkloru, cwaniactwa i knajactwa.
- Wiech to gentleman, szalenie dowcipny, nigdy jadowity, często wzruszający - twierdziła Maria Jasnorzewska-Pawlikowska, a Wiech nigdy w zasadzie nie zaprzeczył tej opinii. Adwersarzy swych, jeśli już w ogóle zauważał, traktował umiarkowanie i niejako przy okazji. Na przykład bohaterką opowiadania "Adwokat w spódnicy" uczynił Marię Dąbrowską, osobę zresztą niepiśmienną.
Natomiast niewątpliwą antypatią darzył radiową "Gimnastykę poranną". Poświęcił jej, prócz wielu krytycznych dygresji przy każdej okazji, osobny felieton: Jakiś nieznajomy osobnik w mieście Poznaniu pod kołdrą sobie leży, przez głośnik mojej małżonce komendę podaje, a ona na jego życzenie koziołki fika, na rękach chodzi, tak zwany przysiad odstawia i spać mnie nie daje. A on ją jeszcze na odległość sztorcuje, żeby się uwijała.  „Prędzej, prędzej! „ - woła i jedną ręką na fortepianie, co go przy łóżku sobie postawił, Wlazł kotek na płotek podgrywa.
Michał Choromański zaliczył go do najlepszych polskich pisarzy współczesnych, określając go nawet mianem "wielkiego filozofa". Już po wojnie Marek Hłasko nazwał go "największym nowelistą i pisarzem obyczajowym".
Również po wojnie, ale znacznie później, bo w 1990 roku, Stefan Kisielewski napisał w swoim "Abecadle Kisiela": "Oczywiście przepadła cała jego szmoncesowa, żydowska część twórczości. Tam były znakomite rzeczy". Dwoma zdaniami Kisiel przypomniał chyba wielu ludziom, że w ogóle coś takiego jak przedwojenna twórczość Wiecha istniało.
Na szczęście mylił się co do "przepadku", czego wkrótce dowiódł Robert Stiller publikując Koszernego Kozaka, niewielki wybór z żydowskimi opowiadaniami Wiecheckiego. Następnie Stiller wyszukał po bibliotekach i opracował wszystko, co Wiech napisał, a co całkiem jeszcze nie zginęło.
Efektem tej pracy są m.in. "Bitwa w tramwaju", "Zakochany złodziej", "Mąż za tysiąc złotych", "Głowa spod łóżka" i "Trup przy telefonie", "Skarby w spodniach". Skoro można było z powodzeniem, po niespełna dwudziestu latach wypuścić do kin ponownie "Gwiezdne wojny" i "Ziemię obiecaną", dlaczego nie próbować wydać znów Wiecha.


 PS Jest dzisiaj w Warszawie ulica Piecyka Teofila, pasaż Wiecha i biblioteka jego imienia. Natomiast wydawnictwo Etiuda, które po wielu latach przerwy zdecydowało się na opublikowanie Wiecha, mieści się, rzecz jasna, w Krakowie.  
(zmodernizowana wersja tekstu opublikowanego w Rzeczpospolitej 14 kwietnia 2001 roku)

Zezowaty baranek

WIECH

Pan Antoni Nóżka jest przedsiębiorcą okolicznościowym.
Przed świętami Bożego Narodzenia sprowadza do stolicy choinki, w Zaduszki handluje wiankami, w okresie Wielkiejnocy wyrabia i sprzedaje na własnym straganie za Żelazną Bramą gipsowe baranki.
 W tym roku również ustawił w cieniu pierwszej hali targowej efektowne stoisko, zapełnione po brzegi biało malowanymi barankami. Nie wiadomo, czy zbytnio się pospieszył, czy też kryzys wszechświatowy wywołał zastój w handlu przedświątecznym, dość, że przez pierwsze dni pan Antoni nie sprzedał ani jednej sztuki. Nic zatem dziwnego, że przedsiębiorca był w fatalnym humorze. Na taki właśnie nastrój trafiła pierwsza klientka, pani Helena Kopycińska, która obejrzawszy całą kolekcję, rzekła sceptycznie:
 - Żeby te baranki mieli być ładne, to nie można powiedzieć.
 - Dlaczego, pani szanowna? Co jem brakuje? Gips w prima gatonku, lakierem obciągnięci jak się należy, rogi złote, na podstawce bukszpan i trawka, co ma być jeszcze więcej?
 - Owszem, nie powiem, robota starowna, ale mordy mają jakieś takie niekonieczne.
 - Co pod jakim względem?
 - Każdy jest inszy.
 - Baranek nie kajzerka, żeby mieli być wszystkie jednakowe.
 - No faktycznie, ale oni są jakieś dziwne. Ten, na przykład, ma zyza w lewem oku, a ten w prawem. Ten znowuż podobny jest więcej na kozę, a tamten z lewej strony to czysty Żyd.
 - Zwracam pani uwagę, że baranek artykuł religijny i nie masz pani go prawa równać ze starozakonną narodowością. Po drugie, żebym ja pani szanownej nie powiedział, jak pani wyglądasz!
 - No, powiedz pan!
 - Chcesz pani!
 - Chce!
 - No to jak stara cholera, dla której szkoda artystycznego wyrobu. Baranek u niej ma zyza. A sama, cholera, dziobata jak durszlak, gdzie wyjątkowo dzioba nie posiada, trzy piegi siedzą i czwartem poganiają. No, już zjeżdżaj, owieczko, bo tak cie tem zyzowatem barankiem w ucho dmuchnę, że piegi pogubisz.
Pani Kopycińska nie czekała na wykonanie groźby, chwyciła swój pełen prowiantów kosz i wyrżnęła nim pana Nóżkę w głowę. Z kosza wypadła ćwiartka cielęciny i potoczyła się między baranki, szerząc w stadzie prawdziwe spustoszenie. Na ten widok serce w panu Nóżce zamarło. Energicznym ruchem oderwał nogę od swego straganu i począł się znęcać w sposób wyrafinowany nad grymaśną klientką.
Oczywiście nadbiegł policjant, rozbroił powaśnionych, sporządził protokół i sprawa w amerykańskim tempie znalazła się przed sądem starościńskim.
 Pan Nóżka w wymownych słowach dowodził, że jako artysta i kupiec nie mógł inaczej postępować słysząc obelgi miotane pod adresem reprezentowanego przez siebie artykułu.
 Mimo to razem z p. Kopycińską został skazany na grzywnę po 30 złotych. Procesy o wzajemne pobicie odbędą się po świętach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz