W SŁOWIE "BLOG" SŁYCHAĆ WYRAŹNIE SZUM LANIA WODY. JEDNAK BEZ WODY NIE BYŁOBY ŻYCIA NA ZIEMI...

Trudno powiedzieć, że...

życie domagało się powstania tej książki. Chyba życie rozwiązłe autora, który problematycznym z niej dochodem pragnąłby uregulować swoje lekkomyślne długi
(Stefan Wiechecki "Znakiem tego")

sobota, 9 lipca 2011

Dług honorowy


Geograficznie Irlandia należy do Wysp Brytyjskich. Ale po co zaraz mówić o tym w „Confession Box” , który wygląda tak, jakby Powstanie Wielkanocne skończyło się wczoraj. W mordę – jak wiadomo - można dostać ze stu powodów, więc po co jeszcze jeden więcej.
 Przez dwa tygodnie, codziennie przechodziłem koło przyszłego miejsca pracy w Dublinie, zupełnie nic nie przeczuwając. Redakcja Gazety mieściła się w maju 2007 roku, na początku North Great George's Street. Na końcu tej ulicy był Alpha College – gdzie poprawiałem swą angielszczyznę. Pośrodku zaś muzeum Joyce’a. Ulica była krótka, ale dość nachylona. Do szkoły miałem pod  górkę.
Angielski był mi potrzebny, by lepiej dogadywać się z nowym szefem w Warszawie. Niespodziewanie został nim, nie władający po polsku, Amerykanin. Szkołę znalazła mi - zaprzyjaźniona z familijną telewizją, w której byłem sekretarzem programowym - żona pierwszego ambasadora Rzeczpospolitej w Dublinie. Sześć lekcji dziennie plus mieszkanie z wyżywieniem przez dwa tygodnie za około siedemset euro. Nowy szef o swojsko brzmiącym - po przekładzie z niemieckiego - nazwisku Przecinak, dał mi urlop – mój własny zresztą, wypoczynkowy.
O Irlandii nie wiedziałem wiele. Że z komunistyczną Polską niepodległa Irlandia się dyplomatycznie nie kolegowała - nie. Że prezydent Eamon de Valera w 1945 roku złożył Niemcom oficjalne kondolencje z powodu śmierci Hitlera - też nie. O bitwie pod Clontarf  w 1014 roku nie słyszałem – byłem widać za młody. Słyszałem chyba tylko „U 2”. Irlandczyków znałem głównie z amerykańskich kryminałów -  Rudzi, zwaliści policjanci dysponujący zwykle dynamitem w pięści, o nazwiskach zaczynających się zwykle na O’…
O Boże!… Zapomniałem jeszcze, że to kraj katolicki. Podobnie jak Polska.
- Udało nam się dolecieć do Dublina bez strat w ludziach. – Tak polski steward skomentował moje pierwsze przyziemienie na Zielonej Wyspie, dowodząc, iż w Ryanair  naprawdę pracują – może z wyjątkiem pilotów - same świry. Strata pieniędzy na taksówkę - zbliżała się północ - była nieunikniona. Wiedziałem już – przed wyjazdem liznąłem trochę wieści - że pod wieloma względami Irlandczycy przypominają Polaków. Taksówkarze też pewnie nie stanowią wyjątku. By kierowcy nie przyszła zatem ochota zwiedzać na mój koszt Dublina, nocą postanowiłem udawać swojaka – co najdalej z Cork.  
– Baydoyle,  please!… - Taksówkarz spojrzał na mnie dziwnie – bardziej niż z Cork skojarzyłem mu się widać z kosmosem  -  i uprzejmie odparł: Give me a number!… Po chwili dopiero pojąłem, że pyta o numer telefonu moich gospodarzy. Chciał widać rozmawiać z kimś odpowiedzialnym, a nie jakąś świeżo przylecianą – na pewno nie z Cork - sierotą. Widząc, że nerwowo przeszukuję torbę, uspokajał mnie: Take your time, take your time… Co tylko wzmagało moją panikę – taksometr wszak też sobie cenił mój czas. Dostawszy wreszcie numer, dublińska złotówa pogadała krótko ze swoją komórką – udało mi się zrozumieć, iż za pięć minut będziemy na miejscu. Uff!… Czyli goły nie wysiądę.  
Pięć minut minęło szybko jak pięć minut właśnie. Zatrzymawszy się przed jednopiętrowym szeregowcem – typowym dla miejscowej zabudowy  jak zdołałem się przez te pięć minut zorientować - taksówkarz stwierdził: She is waiting for you… Zgłupiałem znów, bo miałem zamieszkać u sympatycznej pary emerytów, natomiast na progu prezentowała się dziewuszka – ćwierć wieku nie więcej - w stroju nie całkiem wyjściowym, czyli majtkach i tiszercie. Wiedziałem już małe co nieco o irlandzkim cudzie gospodarczym, ale żeby jego efektem były takie emerytki?!…
Vanessa okazała się jednak nie emerytką, ani gospodynią, ani Irlandką nawet. Była z Barcelony i podobnie jak ja – na stancji. A że gospodarze w sobotni wieczór udali się do przyjaciół, pełniła honory domu. Przydzieliła mi pokój i zaparzyła herbatę. Porozmawialiśmy chwilę po angielsku – przynajmniej tak nam się obojgu wydawało. 
Niedziela była oczywiście dniem wolnym od szkoły. Najpierw przy angielskim śniadaniu – ciepłe tosty z dżemem - Jane prawdziwa gospodyni wyjaśniła, iż w poniedziałek do szkoły najlepiej dojadę DART-em, czyli szybką koleją miejską. Nie muszę więc kupować biletu na autobusy. Od stacji Connolly trafię, kierując się na Spire, czyli Włócznię Milenijną, która stoi na O’Connell Street, w samym środku miasta. Od tych to właśnie wyjaśnień, do dziś mylą mi się wszyscy historyczni irlandzcy politycy – Daniel O’Connell  z Jamesem Connolly’m, Patric Pearse z Charlesem Parnellem, Bono z Wolfem Tone’m a Michael Collins z Phillem.
Usłyszawszy, że chcę zwiedzać miasto, Jane zaleciła mi GPO (dżipioł). Podziękowałem, mówiąc, że wystarczy mi tradycyjny, papierowy plan miasta, w który zaopatrzyłem się jeszcze w ojczyźnie. Już wówczas śmieszyli mnie znajomi, którzy nawet po piwo nie wychodzili z domu bez GPS-a. A swoją drogą, pomyślałem, jakie te nazwy – polska i irlandzka - znów do siebie podobne?… Gdy na kontrprzykład taka polska „komórka” w Niemczech nazywa się „handi” (prawdopodobnie od „Hande hoch!”, którym Niemcy tradycyjnie witali mieszkańców odwiedzanych znienacka krajów). Rychło jednak wyjaśniło się, iż Jane deleguje mnie do General Post Office – Poczta Główna w Dublinie podczas Powstania Wielkanocnego w 1916 roku była wszak najważniejszą redutą powstańców.
Poczta Główna, Poczta Gdańska, powstanie tu, powstanie w Warszawie – znów poczułem się jak w domu. By zwalczyć poczucie, iż niepotrzebnie wykosztowałem się na samolot i taksówkę udałem się, w poszukiwaniu egzotyki na Temple Bar.
Niebywałym w Dublinie należy się wyjaśnienie, iż jest to dzielnica artystyczna. Zawdzięcza swą nazwę pubowi, którego największą atrakcją był wówczas „smoking garden” - wewnętrzne mini podwóreczko, na którym można było pijąc piwo palić. Sądząc z wielojęzycznego ścisku jaki tam panował, było to wynalazek zasługujący na Nobla w dziedzinie handlu i usług. Nie mogąc oprzeć się lokalnej atrakcji, zamówiłem więc Guinnessa. Po angielsku!…
I udało się!
Drugą atrakcją pubu było to, że oczywiście pijał w nim Joyce – Jeśli wierzyć wszechobecnym, dumnym inskrypcjom, pisarz zaszczycał zresztą w ten sposób niemal wszystkie puby Dublina, co pośrednio może tłumaczyć stosunkowo skromną objętość jego dorobku.
Dalszy ciąg przełamywania bariery językowej wypadł na wieczór. Wróciwszy do domu, poznałem wreszcie gospodarza. Gerry, emerytowany drukarz, zapytał mnie od razu czy już piłem piwo. Kiedy przyznałem, że owszem w Temple Bar, skrzywił się: Tam jest drogo. A widząc, że wybieram się „outside” na papierosa, wrzucił szybko na plecy kurteczkę, by pokazać mi przystanek autobusowy. Jane, zaprotestowała, przypominając, iż najlepszy dojazd zapewnia DART. Gerry był jednak konsekwentny i nieustępliwy. Idziemy na przystanek!..
Przeszliśmy kilkadziesiąt metrów dzielących dom gospodarzy od ulicy wyglądającej na główną arterię Baydoyle.
– Tu jest przystanek do miasta, tam wysiądziesz wracając ze szkoły – Gerry skwapliwie wywiązywał się z obietnicy. – A tu… - zrobił znaczącą pauzę – jest nasz pub do którego teraz pójdziemy!…
W „Graingers of Baydoyle” poznałem smak Smithwicka. Pinta kosztowała 4,20 euro, podczas gdy w Temple Bar 4,80. Gerry tryumfował: czyż nie mówił, że tam jest drogo?!.  I stawiał, nie pozwalając na rewanż. Przy czterech kolejkach dowiedziałem się, że oprócz najlepszego piwa na świecie, Irlandia ma wszelkie cechy raju na ziemi. Natomiast amerykański koncern, który wykupił moją stację, to banda łobuzów, która doprowadziła do upadku drukarnię Gerry’ego.
Pierwszy dzień W Irlandii zakończył się więc długiem honorowym, który należało wypadało spłacić w ciągu najbliższych dwóch tygodni.
Pierwszy dzień w szkole natomiast zaczął się od egzaminu, po którym trafiłem do grupy średniozaawansowanej. Grupa okazała się również silnie zmilitaryzowana. Wraz ze mną podciągało się w angielskim dwóch oficerów armii czeskiej i po jednym z hiszpańskiej i włoskiej. W pierwszej rozmowie z majorem Radkiem ze sztabu generalnego w Pradze – po angielsku a jakże! – nie omieszkałem pochwalić się, że znam już jednego czeskiego żołnierza - Józef Szwejk się nazywa. Po chwili przypomniałem sobie, iż  Szwejk nie był prymusem kompanii reprezentacyjnej czeskiej armii, a raczej wręcz przeciwnie. Na szczęście major Radek też znał i lubił Szwejka.
Byłem w szkole jedynym Polakiem. Jedyną Polką zaś była Ewa, nauczycielka. Oboje skutecznie udawaliśmy przed sobą nawzajem, iż wcale nie znamy polskiego. Poza szkołą było trudniej. Polski słychać było na ulicy znacznie częściej niż gaelicki – rodowity język Irlandczyków.
To były piękne dni. Kilka kroków od domu Joyce’a siedziałem sobie w szkolnej ławce, a za oknami słychać było wrzask mew – niezmienny od czasów Mistrza. Nieważne iż mam prawie 50 lat… Skoro uczę się w szkole, to znaczy, że jest coś jeszcze przede mną!…
Spłata długu honorowego odwlekała się. Z winy Gerry’ego – wciąż nie miał czasu. Chodziłem więc śladami Joyce’a  – coraz to do innego pubu - by nie było potem, że nie zwiedzałem.
W ogródku „Bloody Stream”, przydworcowego pubu na Howth, przeglądałem plan Dublina  by ustalić, gdzie mnie jeszcze nie było. -Bist du deutsch?… - Usłyszałem nagle: Nein, ich bin Pole. – odparłem odruchowo, aczkolwiek nie bez poczucia narodowej dumy. Pytający - również palący - już po angielsku przedstawił się jako Sean i wyjaśnił, że wziął mnie za Niemca, bo tylko Niemcy nie ruszają się z domu bez map sztabowych. Dowiedziawszy się zaś, że przyjechałem do Irlandii uczyć się angielskiego, zaciągnął mnie z powrotem do baru „Będziemy uczyć się razem”. Po czym przez trzy kolejki piwa – stawiał, nie pozwalając na rewanż  - aż do ostatniej kolejki DART-u, którą miałem wrócić do siebie - rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym. Ale po angielsku! Sean cierpliwie poprawiał mój akcent, konstrukcję zdań i wymowę. Był cieślą i z racji swej profesji zwiedził pół świata. Drugie pół na niego jeszcze czekało. Był wszak dopiero w moim wieku…
Nazajutrz znów trafiłem do „Bloody Stream” pałając żądzą rewanżu, tudzież dalszej nauki. Niestety Sean zbierał się już do wyjścia. Umówiliśmy się na później. I wciąż jesteśmy umówieni.   

W dniu wyborów parlamentarnych Gerry znów wymówił się od rewanżu: musimy wybrać nasze władze, by inni się nie dorwali i nie popsuli nam tego co jest – tłumaczył jak dziecku. - Cały wieczór nie będziecie przecież wybierać – oponowałem zdesperowany, gdyż zbliżał się termin mojego powrotu do Polski. – Ale potem to my musimy porozmawiać z przyjaciółmi o tych wyborach… OK nie ma sprawy.
Około 9. wieczorem z głupia frant zajrzałem do „Graingers of  Baydoyle”. Przy centralnym stoliku Jane i Gerry oraz John i Mary rozmawiali o wyborach. Drugą parę poznałem osobiście natychmiast po tym gdy Gerry, zobaczywszy mnie z daleka, wrzasnął radośnie: Paul, come on!…
Doszło wreszcie do rewanżu. Częściowo tylko, gdyż po dwóch „moich” kolejkach, Gery stwierdził, iż Fianna Fail znów wygra, a skoro tak, to dobrobyt celtycki będzie trwał, tygrys rósł, więc on może stawiać. W Polsce natomiast ten wasz „Duck” nie może wam tego zagwarantować – stwierdził autorytatywnie, a John przytaknął mu w milczeniu, bo wolał rozmawiać o piłce nożnej. Kibicował Liverpoolowi, gdyż grał tam Steve Staunton, reprezentacyjny obrońca Irlandii, urodzony w pobliskiej Droghedzie – o rzut kamieniem w jakiegoś oranżystę… To znaczy w stronę Belfastu. Później przekonałem się, iż Irlandczycy generalnie raczej za nic mają swoją piłkarską ekstraklasę, kibicują natomiast tym drużynom angielskim, w których pierwsze skrzypce – bardziej pasowały by tu chyba harfy - grają futboliści z Zielonej Wyspy.
Gdy barman ogłosił złowrogo, iż wkrótce, zgodnie z ustawą, zakręci kurki z piwem John i Gerry spojrzeli na zegarki, a następnie po sobie. Znacząco… Po czym rzucili się do baru, skąd przynieśli po dwa piwa dla każdego z nas, a dla pan po dwa drinki. Co prawda przed Jane i Mary stały już po dwie pełne szklaneczki – piły dużo wolniej od nas , ale też i zdecydowanie mniej angażowały się w sprawy futbolu - panowie jednak chcieli być sprawiedliwi.
Bo sprawiedliwość jest mocą i ostoją także Republiki Irlandzkiej.
Dwa tygodnie na wyspie minęły jak jeden wieczór w pubie, trzeba było wracać do roboty. Ewakuując się z Dublina w majową sobotę, zatrzymałem się nad Liffey – tak się w Dublinie nazywa Wisła - by romantycznie i tradycyjnie wrzucić z mostu do wody jednego eurocenta. Najwyraźniej chciałem tu jeszcze wrócić.
Następnego dnia już w Warszawie, nawiedziłem Ambasadorową, by dostarczyć jej świeżego „Independenta” i „Irish Timesa”.
- Niepotrzebnie przyleciałeś – powitała mnie w progu. – Tam jest robota. Gazeta szuka sekretarza. Zgłoś się…
Oszołomiony, opowiedziałem o wodowaniu centa. – Ty idioto! – skwitował dobrodusznie Ambasador i Poeta w jednej sympatycznej osobie. – trzeba było wrzucić 50 euro, to byś dostał posadę ministra w irlandzkim rządzie.
Moneta do Liffey, a ja wpadłem w rozterkę. Emigrować z połową wieku na karku, bez dobrej znajomości języka, porzucić ziemię skąd mój ród, kraj gdzie gniazdo bocianie i piasek Mazowsza, etc?!…
Zrezygnować z dobrze płatnej posady na rzecz nie wiadomo za bardzo czego?…
Już następnego dnia dowiedziałem się więcej. W macierzystej firmie zaszły spore zmiany. Zgodnie ze swym rodowym zawołaniem, prezes Przecinak, szybko przeciął wątpliwości co do przyszłości familijnej telewizji, likwidując większość rodzimych audycji. Familijny charakter stacji miały teraz zapewnić rodziny Simpsonów, Flinstonów i bodajże jeszcze jakichś Jetsonów. 
Ponadto Przecinak zatrudniał coraz to nowe osoby z Telewizji Polskiej - instytucji dość obrzydliwej pod względem układów personalnych. Wraz z nimi flancował się do naszej małej telewizji duch, a raczej zaduch korporacji. I co gorsze, rozkwitał. 
Tymczasem, tam w Dublinie – niewątpliwe też za sprawą Ambasadorowej – już na mnie czekali. Forsy obiecywali prawie tyle samo, ile miałem w Polsce – licząc po cztery złote za euro (Coraz bardziej zapalony do wyjazdu, ignorowałem fakt, iż oficjalny kurs już dawno spadł do 3.80 zł za jedno euro i w dalszym ciągu malał). Ponadto nie dalej jak miesiąc wcześniej, Gazeta dostała mały pomnik Szopena za uprawianie polonijnej niwy. Taki sam pomniczek genialnego kompozytora otrzymała również Angelika Borys z Białorusi - sprawa wyglądała więc bardzo poważnie.
Z powodu tego Szopena, zawistna konkurencja –polską  niwę w Dublinie uprawiało już kilka tytułów – robiła Gazecie coraz bardziej koło pióra. Redakcja postanowiła więc pióro zaostrzyć, sprowadzając profesjonalistę z dalekiego kraju. Tym misjonarzem z osełką miałem być ja.
Nie lepiej robić polską gazetę w Irlandii, niż amerykańską telewizję w Polsce?… - zadałem sam sobie to fundamentalne pytanie i zaraz też, z patriotycznym patosem w duchu, odpowiedziałem: Lepiej!…
Lepiej nie mówić, jak do mojej decyzji odniósł się prezes Przecinak. W swej naiwności myślałem, iż jako Amerykanin – potomek pionierów znad Potomaku – zrozumie mój misyjny zapał i doceni odwagę, dając na początek choćby kwartał bezpłatnego urlopu. Ot, tak na wszelki wypadek, gdyby się nie powiodło. On jednak – zupełnie nie jak Amerykanin, potomek pionierów znad Potomaku – obraził się na mnie. Prawie jak rodak! Zwolniłem się zatem z pracy (Później dowiedziałem się, czym naprawdę go obraziłem - Chciał mnie właśnie niebawem wysłać na zieloną trawkę, gdy - wyjazdem na Zieloną Wyspę -  zabrałem mu tę, należną bossom, satysfakcję).
Wcześniej jednak – na własny koszt - zrobiłem rekonesans na miejscu. Właściciele Gazety – para mieszana, związana ze sobą w sposób nieformalny, ale uczuciowy – zrobili dość korzystne wrażenie (Ja tradycyjnie już starałem się zrewanżować). On, Mariusz, był w moim wieku, zaproponował od razu przejście na Ty. Ona, Monika, znacznie młodsza, co dawało większą wzrokową satysfakcję, niż gdyby była rówieśniczką. Mówili sporo o pracy organicznej, u podstaw, którą  chcieli się odróżniać od hochsztaplerskiej konkurencji. Wstępnie obiecali, oprócz tygodniowego uposażenia kontraktowego, także ubezpieczenie, co miało być tajemnicą przed resztą zespołu. Który stanowiło: dwoje dziennikarzy, związanych z redakcją umową ryczałtową, jedna graficzka na etacie, troje agentów od pozyskiwania reklam, i jeszcze dwie dziewczyny do spraw biurowych. Całość w dwóch wynajmowanych pokojach w centrum Dublina vis a vis Pubu Zagłoba.
Mariusz przywitał mnie dowcipem - zagadką: Trzy rzeczy, którym nie wolno ufać w Irlandii?… Irlandzkim autobusom, irlandzkiej pogodzie, i… Irlandczykom!…
Zaskoczyło mnie nieco to ksenofobiczne nastawienie, ale nie drążyłem tematu – w duchu postanowiłem sobie, iż będę z tym w przyszłości – idealista jeden! – walczył.
Podjąłem decyzję na tak i pod koniec sierpnia 2007 roku zamieniłem siedemdziesięciometrowe mieszkanie na Służewcu na czterometrowy pokoik – fakt, że z dostępem do kuchni, łazienki i salonu - w Santry. Złożyłem i wydałem dwa numery gazety, które miały rzucić konkurencję na kolana. Zainkasowałem pierwsze w swoim życiu honoraria w euro (kurs spadł akurat poniżej 3.65 zł). I wtedy moi pracodawcy ogłosili, że lecą do Grecji na dwutygodniowy urlop, więc mamy wolne. Prędzej niż myślałem, znalazłem się znów w Polsce – na całe sześć dni.
By nie tracić pary, planowałem kolejne, coraz lepsze numery. Kompletowałem pomysły i teksty, które miały pokazać zawistnikom z konkurencji, iż stosowana przez nich zasada: „Na emigracji Polak Polakowi wilkiem” rychło doprowadzi ich do samozagryzienia się… W tej euforii postanowiłem sprawdzić, czy jeszcze dychają. I wtedy… Na czołówce internetowej  strony konkurencyjnego dublińskiego tygodnika zobaczyłem znajomo wyglądający portret, opatrzony nagłówkiem: Europejski Nakaz Aresztowania. Odruchowo zresetowałem wzrok, ale obraz nie chciał zniknąć - mojego chlebodawcę Mariusza policja polska szukała po całej Europie.
Ponoć na Wyspach Brytyjskich deszcz nie jest niczym szczególnym, dlaczego jednak od razu musiałem wpaść pod rynnę…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz