Geograficznie Irlandia należy
do Wysp Brytyjskich. Ale po co zaraz mówić o tym w „Confession Box” , który
wygląda tak, jakby Powstanie Wielkanocne skończyło się wczoraj. W mordę – jak
wiadomo - można dostać ze stu powodów, więc po co jeszcze jeden więcej.
Przez dwa tygodnie,
codziennie przechodziłem koło przyszłego miejsca pracy w Dublinie, zupełnie nic nie przeczuwając. Redakcja Gazety mieściła się w maju 2007 roku, na początku North
Great George's Street. Na końcu tej ulicy był Alpha College – gdzie poprawiałem
swą angielszczyznę. Pośrodku zaś muzeum Joyce’a. Ulica była krótka, ale dość
nachylona. Do szkoły miałem pod górkę.
Angielski był mi potrzebny,
by lepiej dogadywać się z nowym szefem w Warszawie. Niespodziewanie został nim,
nie władający po polsku, Amerykanin. Szkołę znalazła mi - zaprzyjaźniona z
familijną telewizją, w której byłem sekretarzem programowym - żona pierwszego
ambasadora Rzeczpospolitej w Dublinie. Sześć lekcji dziennie plus mieszkanie z
wyżywieniem przez dwa tygodnie za około siedemset euro. Nowy szef o swojsko
brzmiącym - po przekładzie z niemieckiego - nazwisku Przecinak, dał mi urlop –
mój własny zresztą, wypoczynkowy.
O Irlandii nie wiedziałem
wiele. Że z komunistyczną Polską niepodległa Irlandia się dyplomatycznie nie
kolegowała - nie. Że prezydent Eamon de Valera w 1945 roku złożył Niemcom
oficjalne kondolencje z powodu śmierci Hitlera - też nie. O bitwie pod
Clontarf w 1014 roku nie słyszałem –
byłem widać za młody. Słyszałem chyba tylko „U 2”. Irlandczyków znałem głównie
z amerykańskich kryminałów - Rudzi,
zwaliści policjanci dysponujący zwykle dynamitem w pięści, o nazwiskach
zaczynających się zwykle na O’…
- Udało nam się dolecieć do
Dublina bez strat w ludziach. – Tak polski steward skomentował moje pierwsze
przyziemienie na Zielonej Wyspie, dowodząc, iż w Ryanair naprawdę pracują – może z wyjątkiem pilotów -
same świry. Strata pieniędzy na taksówkę - zbliżała się północ - była nieunikniona.
Wiedziałem już – przed wyjazdem liznąłem trochę wieści - że pod wieloma
względami Irlandczycy przypominają Polaków. Taksówkarze też pewnie nie stanowią
wyjątku. By kierowcy nie przyszła zatem
ochota zwiedzać na mój koszt Dublina, nocą postanowiłem udawać swojaka – co
najdalej z Cork.
– Baydoyle, please!… - Taksówkarz spojrzał na mnie dziwnie
– bardziej niż z Cork skojarzyłem mu się widać z kosmosem - i uprzejmie
odparł: Give me a number!… Po chwili dopiero pojąłem, że pyta o numer telefonu moich
gospodarzy. Chciał widać rozmawiać z kimś odpowiedzialnym, a nie jakąś świeżo
przylecianą – na pewno nie z Cork - sierotą. Widząc, że nerwowo przeszukuję torbę,
uspokajał mnie: Take your time, take your time… Co tylko wzmagało moją panikę –
taksometr wszak też sobie cenił mój czas. Dostawszy wreszcie numer, dublińska
złotówa pogadała krótko ze swoją komórką – udało mi się zrozumieć, iż za pięć
minut będziemy na miejscu. Uff!… Czyli goły nie wysiądę.
Pięć minut minęło szybko jak
pięć minut właśnie. Zatrzymawszy się przed jednopiętrowym szeregowcem – typowym
dla miejscowej zabudowy jak zdołałem
się przez te pięć minut zorientować - taksówkarz stwierdził: She is waiting for
you… Zgłupiałem znów, bo miałem zamieszkać u sympatycznej pary emerytów,
natomiast na progu prezentowała się dziewuszka – ćwierć wieku nie więcej - w
stroju nie całkiem wyjściowym, czyli majtkach i tiszercie. Wiedziałem już małe
co nieco o irlandzkim cudzie gospodarczym, ale żeby jego efektem były takie
emerytki?!…
Vanessa okazała się jednak nie
emerytką, ani gospodynią, ani Irlandką nawet. Była z Barcelony i podobnie jak
ja – na stancji. A że gospodarze w sobotni wieczór udali się do przyjaciół,
pełniła honory domu. Przydzieliła mi pokój i zaparzyła herbatę. Porozmawialiśmy
chwilę po angielsku – przynajmniej tak nam się obojgu wydawało.
Niedziela była oczywiście
dniem wolnym od szkoły. Najpierw przy angielskim śniadaniu – ciepłe tosty z
dżemem - Jane prawdziwa gospodyni wyjaśniła, iż w poniedziałek do szkoły
najlepiej dojadę DART-em, czyli szybką koleją miejską. Nie muszę więc kupować
biletu na autobusy. Od stacji Connolly trafię, kierując się na Spire, czyli
Włócznię Milenijną, która stoi na O’Connell Street, w samym środku miasta. Od
tych to właśnie wyjaśnień, do dziś mylą mi się wszyscy historyczni irlandzcy
politycy – Daniel O’Connell z Jamesem
Connolly’m, Patric Pearse z Charlesem Parnellem, Bono z Wolfem Tone’m a Michael
Collins z Phillem.
Usłyszawszy, że chcę zwiedzać
miasto, Jane zaleciła mi GPO (dżipioł). Podziękowałem, mówiąc, że wystarczy mi
tradycyjny, papierowy plan miasta, w który zaopatrzyłem się jeszcze w ojczyźnie.
Już wówczas śmieszyli mnie znajomi, którzy nawet po piwo nie wychodzili z domu
bez GPS-a. A swoją drogą, pomyślałem, jakie te nazwy – polska i irlandzka -
znów do siebie podobne?… Gdy na kontrprzykład taka polska „komórka” w Niemczech
nazywa się „handi” (prawdopodobnie od „Hande hoch!”, którym Niemcy tradycyjnie witali
mieszkańców odwiedzanych znienacka krajów). Rychło jednak wyjaśniło się, iż
Jane deleguje mnie do General Post Office – Poczta Główna w Dublinie podczas
Powstania Wielkanocnego w 1916 roku była wszak najważniejszą redutą powstańców.
Poczta Główna, Poczta
Gdańska, powstanie tu, powstanie w Warszawie – znów poczułem się jak w domu. By
zwalczyć poczucie, iż niepotrzebnie wykosztowałem się na samolot i taksówkę
udałem się, w poszukiwaniu egzotyki na Temple Bar.
Niebywałym w Dublinie należy
się wyjaśnienie, iż jest to dzielnica artystyczna. Zawdzięcza swą nazwę pubowi,
którego największą atrakcją był wówczas „smoking garden” - wewnętrzne mini
podwóreczko, na którym można było pijąc piwo palić. Sądząc z wielojęzycznego
ścisku jaki tam panował, było to wynalazek zasługujący na Nobla w dziedzinie
handlu i usług. Nie mogąc oprzeć się lokalnej atrakcji, zamówiłem więc
Guinnessa. Po angielsku!…
I udało się!
I udało się!
Drugą atrakcją pubu było to,
że oczywiście pijał w nim Joyce – Jeśli wierzyć wszechobecnym, dumnym
inskrypcjom, pisarz zaszczycał zresztą w ten sposób niemal wszystkie puby
Dublina, co pośrednio może tłumaczyć stosunkowo skromną objętość jego dorobku.
Dalszy ciąg przełamywania
bariery językowej wypadł na wieczór. Wróciwszy do domu, poznałem wreszcie gospodarza.
Gerry, emerytowany drukarz, zapytał mnie od razu czy już piłem piwo. Kiedy przyznałem,
że owszem w Temple Bar, skrzywił się: Tam jest drogo. A widząc, że wybieram
się „outside” na papierosa, wrzucił szybko
na plecy kurteczkę, by pokazać mi przystanek autobusowy. Jane, zaprotestowała, przypominając,
iż najlepszy dojazd zapewnia DART. Gerry był jednak konsekwentny i
nieustępliwy. Idziemy na przystanek!..
Przeszliśmy kilkadziesiąt
metrów dzielących dom gospodarzy od ulicy wyglądającej na główną arterię
Baydoyle.
– Tu jest przystanek do
miasta, tam wysiądziesz wracając ze szkoły – Gerry skwapliwie wywiązywał się z
obietnicy. – A tu… - zrobił znaczącą pauzę – jest nasz pub do którego teraz
pójdziemy!…
W „Graingers of Baydoyle” poznałem smak Smithwicka. Pinta
kosztowała 4,20 euro, podczas gdy w Temple Bar 4,80. Gerry tryumfował: czyż nie
mówił, że tam jest drogo?!. I stawiał,
nie pozwalając na rewanż. Przy czterech kolejkach dowiedziałem się, że oprócz
najlepszego piwa na świecie, Irlandia ma wszelkie cechy raju na ziemi.
Natomiast amerykański koncern, który wykupił moją stację, to banda łobuzów,
która doprowadziła do upadku drukarnię Gerry’ego.
Pierwszy dzień W Irlandii zakończył
się więc długiem honorowym, który należało wypadało spłacić w ciągu
najbliższych dwóch tygodni.
Pierwszy dzień w szkole natomiast
zaczął się od egzaminu, po którym trafiłem do grupy średniozaawansowanej. Grupa
okazała się również silnie zmilitaryzowana. Wraz ze mną podciągało się w
angielskim dwóch oficerów armii czeskiej i po jednym z hiszpańskiej i włoskiej.
W pierwszej rozmowie z majorem Radkiem ze sztabu generalnego w Pradze – po
angielsku a jakże! – nie omieszkałem pochwalić się, że znam już jednego
czeskiego żołnierza - Józef Szwejk się nazywa. Po chwili przypomniałem sobie,
iż Szwejk nie był prymusem kompanii
reprezentacyjnej czeskiej armii, a raczej wręcz przeciwnie. Na szczęście major
Radek też znał i lubił Szwejka.
Byłem w szkole jedynym
Polakiem. Jedyną Polką zaś była Ewa, nauczycielka. Oboje skutecznie udawaliśmy
przed sobą nawzajem, iż wcale nie znamy polskiego. Poza szkołą było trudniej.
Polski słychać było na ulicy znacznie częściej niż gaelicki – rodowity język
Irlandczyków.
To były piękne dni. Kilka
kroków od domu Joyce’a siedziałem sobie w szkolnej ławce, a za oknami słychać
było wrzask mew – niezmienny od czasów Mistrza. Nieważne iż mam prawie 50 lat…
Skoro uczę się w szkole, to znaczy, że jest coś jeszcze przede mną!…
Spłata długu honorowego
odwlekała się. Z winy Gerry’ego – wciąż nie miał czasu. Chodziłem więc śladami
Joyce’a – coraz to do innego pubu - by
nie było potem, że nie zwiedzałem.
W ogródku „Bloody Stream”, przydworcowego
pubu na Howth, przeglądałem plan Dublina
by ustalić, gdzie mnie jeszcze nie było. -Bist du
deutsch?… - Usłyszałem nagle: Nein, ich bin Pole. – odparłem odruchowo, aczkolwiek nie bez poczucia
narodowej dumy. Pytający - również palący - już po angielsku przedstawił się
jako Sean i wyjaśnił, że wziął mnie za Niemca, bo tylko Niemcy nie ruszają się
z domu bez map sztabowych. Dowiedziawszy się zaś, że przyjechałem do Irlandii
uczyć się angielskiego, zaciągnął mnie z powrotem do baru „Będziemy uczyć się razem”. Po
czym przez trzy kolejki piwa – stawiał, nie pozwalając na rewanż - aż do ostatniej kolejki DART-u, którą
miałem wrócić do siebie - rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym. Ale po
angielsku! Sean cierpliwie poprawiał mój akcent, konstrukcję zdań i wymowę. Był
cieślą i z racji swej profesji zwiedził pół świata. Drugie pół na niego
jeszcze czekało. Był wszak dopiero w moim wieku…
Nazajutrz znów trafiłem do
„Bloody Stream” pałając żądzą rewanżu, tudzież dalszej nauki. Niestety Sean
zbierał się już do wyjścia. Umówiliśmy się na później. I wciąż jesteśmy
umówieni.
W dniu wyborów
parlamentarnych Gerry znów wymówił się od rewanżu: musimy wybrać nasze władze,
by inni się nie dorwali i nie popsuli nam tego co jest – tłumaczył jak
dziecku. - Cały wieczór nie będziecie przecież wybierać – oponowałem
zdesperowany, gdyż zbliżał się termin mojego powrotu do Polski. – Ale potem to
my musimy porozmawiać z przyjaciółmi o tych wyborach… OK nie ma sprawy.
Około 9. wieczorem z głupia
frant zajrzałem do „Graingers of
Baydoyle”. Przy centralnym stoliku Jane i Gerry oraz John i Mary
rozmawiali o wyborach. Drugą parę poznałem osobiście natychmiast po tym gdy
Gerry, zobaczywszy mnie z daleka, wrzasnął radośnie: Paul, come on!…
Doszło wreszcie do rewanżu.
Częściowo tylko, gdyż po dwóch „moich” kolejkach, Gery stwierdził, iż Fianna
Fail znów wygra, a skoro tak, to dobrobyt celtycki będzie trwał, tygrys rósł,
więc on może stawiać. W Polsce natomiast ten wasz „Duck” nie może wam tego zagwarantować
– stwierdził autorytatywnie, a John przytaknął mu w milczeniu, bo wolał
rozmawiać o piłce nożnej. Kibicował Liverpoolowi, gdyż grał tam Steve Staunton,
reprezentacyjny obrońca Irlandii, urodzony w pobliskiej Droghedzie – o rzut
kamieniem w jakiegoś oranżystę… To znaczy w stronę Belfastu. Później
przekonałem się, iż Irlandczycy generalnie raczej za nic mają swoją piłkarską ekstraklasę,
kibicują natomiast tym drużynom angielskim, w których pierwsze skrzypce –
bardziej pasowały by tu chyba harfy - grają futboliści z Zielonej Wyspy.
Gdy barman ogłosił złowrogo,
iż wkrótce, zgodnie z ustawą, zakręci kurki z piwem John i Gerry spojrzeli na
zegarki, a następnie po sobie. Znacząco… Po czym rzucili się do baru, skąd
przynieśli po dwa piwa dla każdego z nas, a dla pan po dwa drinki. Co prawda
przed Jane i Mary stały już po dwie pełne szklaneczki – piły dużo wolniej od
nas , ale też i zdecydowanie mniej angażowały się w sprawy futbolu - panowie jednak
chcieli być sprawiedliwi.
Bo sprawiedliwość jest mocą i
ostoją także Republiki Irlandzkiej.
Dwa tygodnie na wyspie minęły
jak jeden wieczór w pubie, trzeba było wracać do roboty. Ewakuując się z Dublina
w majową sobotę, zatrzymałem się nad Liffey – tak się w Dublinie nazywa Wisła -
by romantycznie i tradycyjnie wrzucić z mostu do wody jednego eurocenta. Najwyraźniej
chciałem tu jeszcze wrócić.
Następnego dnia już w
Warszawie, nawiedziłem Ambasadorową, by dostarczyć jej świeżego „Independenta” i
„Irish Timesa”.
- Niepotrzebnie przyleciałeś
– powitała mnie w progu. – Tam jest robota. Gazeta szuka sekretarza. Zgłoś się…
Oszołomiony, opowiedziałem o wodowaniu
centa. – Ty idioto! – skwitował dobrodusznie Ambasador i Poeta w jednej
sympatycznej osobie. – trzeba było wrzucić 50 euro, to byś dostał posadę
ministra w irlandzkim rządzie.
Moneta do Liffey, a ja
wpadłem w rozterkę. Emigrować z połową wieku na karku, bez dobrej znajomości
języka, porzucić ziemię skąd mój ród, kraj gdzie gniazdo bocianie i piasek
Mazowsza, etc?!…
Zrezygnować z dobrze płatnej
posady na rzecz nie wiadomo za bardzo czego?…
Już następnego dnia
dowiedziałem się więcej. W macierzystej firmie zaszły spore zmiany. Zgodnie ze
swym rodowym zawołaniem, prezes Przecinak, szybko przeciął wątpliwości co do przyszłości
familijnej telewizji, likwidując większość rodzimych audycji. Familijny
charakter stacji miały teraz zapewnić rodziny Simpsonów, Flinstonów i bodajże
jeszcze jakichś Jetsonów.
Ponadto Przecinak zatrudniał
coraz to nowe osoby z Telewizji Polskiej - instytucji dość obrzydliwej pod
względem układów personalnych. Wraz z nimi flancował się do naszej małej
telewizji duch, a raczej zaduch korporacji. I co gorsze, rozkwitał.
Tymczasem, tam w Dublinie –
niewątpliwe też za sprawą Ambasadorowej – już na mnie czekali. Forsy obiecywali
prawie tyle samo, ile miałem w Polsce – licząc
po cztery złote za euro (Coraz bardziej zapalony do wyjazdu, ignorowałem
fakt, iż oficjalny kurs już dawno spadł do 3.80 zł za jedno euro i w dalszym
ciągu malał). Ponadto nie dalej jak miesiąc wcześniej, Gazeta dostała mały
pomnik Szopena za uprawianie polonijnej niwy. Taki sam pomniczek genialnego
kompozytora otrzymała również Angelika Borys z Białorusi - sprawa wyglądała
więc bardzo poważnie.
Z powodu tego Szopena,
zawistna konkurencja –polską niwę w
Dublinie uprawiało już kilka tytułów – robiła Gazecie coraz bardziej koło
pióra. Redakcja postanowiła więc pióro zaostrzyć, sprowadzając profesjonalistę
z dalekiego kraju. Tym misjonarzem z osełką miałem być ja.
Nie lepiej robić polską
gazetę w Irlandii, niż amerykańską telewizję w Polsce?… - zadałem sam sobie to fundamentalne
pytanie i zaraz też, z patriotycznym patosem w duchu, odpowiedziałem: Lepiej!…
Lepiej nie mówić, jak do
mojej decyzji odniósł się prezes Przecinak. W swej naiwności myślałem, iż jako
Amerykanin – potomek pionierów znad Potomaku – zrozumie mój misyjny zapał i
doceni odwagę, dając na początek choćby kwartał bezpłatnego urlopu. Ot, tak na wszelki wypadek, gdyby się nie
powiodło. On jednak – zupełnie nie jak Amerykanin, potomek pionierów znad
Potomaku – obraził się na mnie. Prawie jak rodak! Zwolniłem się zatem z pracy (Później
dowiedziałem się, czym naprawdę go obraziłem - Chciał mnie właśnie niebawem
wysłać na zieloną trawkę, gdy - wyjazdem
na Zieloną Wyspę - zabrałem mu tę,
należną bossom, satysfakcję).
Wcześniej jednak – na własny koszt - zrobiłem rekonesans na miejscu. Właściciele Gazety – para mieszana, związana ze sobą w sposób nieformalny, ale uczuciowy – zrobili dość korzystne wrażenie (Ja tradycyjnie już starałem się zrewanżować). On, Mariusz, był w moim wieku, zaproponował od razu przejście na Ty. Ona, Monika, znacznie młodsza, co dawało większą wzrokową satysfakcję, niż gdyby była rówieśniczką. Mówili sporo o pracy organicznej, u podstaw, którą chcieli się odróżniać od hochsztaplerskiej konkurencji. Wstępnie obiecali, oprócz tygodniowego uposażenia kontraktowego, także ubezpieczenie, co miało być tajemnicą przed resztą zespołu. Który stanowiło: dwoje dziennikarzy, związanych z redakcją umową ryczałtową, jedna graficzka na etacie, troje agentów od pozyskiwania reklam, i jeszcze dwie dziewczyny do spraw biurowych. Całość w dwóch wynajmowanych pokojach w centrum Dublina vis a vis Pubu Zagłoba.
Mariusz przywitał mnie
dowcipem - zagadką: Trzy rzeczy, którym nie wolno ufać w Irlandii?… Irlandzkim
autobusom, irlandzkiej pogodzie, i… Irlandczykom!…Wcześniej jednak – na własny koszt - zrobiłem rekonesans na miejscu. Właściciele Gazety – para mieszana, związana ze sobą w sposób nieformalny, ale uczuciowy – zrobili dość korzystne wrażenie (Ja tradycyjnie już starałem się zrewanżować). On, Mariusz, był w moim wieku, zaproponował od razu przejście na Ty. Ona, Monika, znacznie młodsza, co dawało większą wzrokową satysfakcję, niż gdyby była rówieśniczką. Mówili sporo o pracy organicznej, u podstaw, którą chcieli się odróżniać od hochsztaplerskiej konkurencji. Wstępnie obiecali, oprócz tygodniowego uposażenia kontraktowego, także ubezpieczenie, co miało być tajemnicą przed resztą zespołu. Który stanowiło: dwoje dziennikarzy, związanych z redakcją umową ryczałtową, jedna graficzka na etacie, troje agentów od pozyskiwania reklam, i jeszcze dwie dziewczyny do spraw biurowych. Całość w dwóch wynajmowanych pokojach w centrum Dublina vis a vis Pubu Zagłoba.
Zaskoczyło mnie nieco to ksenofobiczne
nastawienie, ale nie drążyłem tematu – w duchu postanowiłem sobie, iż będę z
tym w przyszłości – idealista jeden! – walczył.
Podjąłem decyzję na tak i
pod koniec sierpnia 2007 roku zamieniłem siedemdziesięciometrowe mieszkanie na
Służewcu na czterometrowy pokoik – fakt, że z dostępem do kuchni, łazienki i
salonu - w Santry. Złożyłem i wydałem dwa numery gazety, które miały rzucić
konkurencję na kolana. Zainkasowałem pierwsze w swoim życiu honoraria w euro
(kurs spadł akurat poniżej 3.65 zł). I wtedy moi pracodawcy ogłosili, że lecą do
Grecji na dwutygodniowy urlop, więc mamy wolne. Prędzej niż myślałem, znalazłem
się znów w Polsce – na całe sześć dni.
By nie tracić pary,
planowałem kolejne, coraz lepsze numery. Kompletowałem pomysły i teksty, które
miały pokazać zawistnikom z konkurencji, iż stosowana przez nich zasada: „Na
emigracji Polak Polakowi wilkiem” rychło doprowadzi ich do samozagryzienia się…
W tej euforii postanowiłem sprawdzić, czy jeszcze dychają. I wtedy… Na czołówce
internetowej strony konkurencyjnego
dublińskiego tygodnika zobaczyłem znajomo wyglądający portret, opatrzony
nagłówkiem: Europejski Nakaz Aresztowania. Odruchowo zresetowałem wzrok, ale
obraz nie chciał zniknąć - mojego chlebodawcę Mariusza policja polska szukała
po całej Europie.
Ponoć na Wyspach Brytyjskich
deszcz nie jest niczym szczególnym, dlaczego jednak od razu musiałem wpaść pod
rynnę…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz