W SŁOWIE "BLOG" SŁYCHAĆ WYRAŹNIE SZUM LANIA WODY. JEDNAK BEZ WODY NIE BYŁOBY ŻYCIA NA ZIEMI...

Trudno powiedzieć, że...

życie domagało się powstania tej książki. Chyba życie rozwiązłe autora, który problematycznym z niej dochodem pragnąłby uregulować swoje lekkomyślne długi
(Stefan Wiechecki "Znakiem tego")

wtorek, 21 lutego 2012

Wietrzenie archiwum: "Wejdę za szafę"

- moja rozmowa ze Zdzisławem Beksińskim ukazała się w Magazynie Rzeczpospolitej 30 marca 2001 roku. Jak ten czas leci....


Co Pan teraz robi?
- Właśnie przy pomocy profesjonalistów buduję sobie nowy komputer. I jestem w rozterce, co robić teraz.
Nie rozumiem.
- Powinienem teraz malować obrazy, żeby, sprzedając je, mieć w przyszłości czym zapłacić za kolejny komputer za dwa lata. Tylko że, gdy będę malować, to ten najnowocześniejszy komputer, który dzisiaj kosztować będzie tyle, co auto kompaktowe, będzie się bezczynnie starzał i to w zawrotnym tempie. Powinienem więc zająć się pracą na nim. Wówczas jednak skończy mi się zapas obrazów i nie będę miał czym zarobić na następny komputer za dwa lata, bo ten obecny będzie wart wówczas tyle, co dwa tygodnie jedzenia w McDonaldzie.

To na grafikach nie da się zarobić? 
- Nie sprzedaję prac komputerowych, ponieważ nie potrafię zdefiniować pojęcia oryginału. Kolekcjoner za swoje pieniądze chciałby wejść w posiadanie unikatu. Nie chce, by ktoś marudził, że zapłacił za coś, co nie jest unikatem. A przecież każda kopia zrobiona na CD-ROM, nawet milionowa, jest dokładnie taka sama jak oryginał. Co więcej, w druku konwencjonalnym, na przykład litografii, prace o najniższej numeracji ceni się najwyżej, bo matryca jeszcze nie została zniszczona. Im wyższy numer, tym praca jest technicznie gorsza. W wypadku grafiki komputerowej jest przeciwnie: im dalej, tym lepsza jakość, bo każdego roku pojawiają się nowe, coraz lepsze drukarki i poziom wydruków jest coraz wyższy. Praca na komputerze pozostaje więc moją ulubioną, ale zupełnie bezinteresowną zabawą starszego pana.Wydawało mi się, że człowiek jest tak skonstruowany, iż najchętniej zarabiałby, robiąc jednocześnie to, co mu daje największą przyjemność i satysfakcję.
- Zgoda, ale jeśli tak skonstruowany człowiek dożyje 72. roku życia i utraci spadkobierców, to nagle traci też motywację do zarabiania. Niech mi pan uwierzy, że tak jest. Jeśli o mnie samego idzie, to ja nie mam wymagań, nie buduję willi, nie kupuję nawet samochodu, bo nie umiem go prowadzić.
A nie boi się pan, że jakaś agencja reklamowa może wziąć jakąś pańską pracę do reklamy coli lub innego bezalkoholowego napoju?
- Moje grafiki mają ukryte oznakowanie elektroniczne zawarte w pracy, tak zwany Digimarc. Mogę więc skarżyć instytucję, która nadużyłaby moich praw autorskich. Myślę, że nikt się na to nie szarpnie, ponieważ moje prace raczej odstraszyłyby od wszystkiego, nie tylko od coca-coli, którą skądinąd lubię.
Dlaczego robi pan prace, które odstraszają?
- Nie mam zamiaru nikogo płoszyć. Optymistą wprawdzie nie jestem, ale ten ontologiczny pesymizm nie kłóci się z tym, że na co dzień noszę w sobie taką wizję, jak bohaterowie Czechowa: iż to, co fajne, widnieje już na horyzoncie, tylko że ja już tego, niestety, nie doczekam.
Podobno nie lubi pan wystaw, wernisaży?
- Nie znoszę. To jest kłopot, zapakować to wszystko, przewieźć.
Ale chyba są instytucje mogące zrobić to za pana?
- No tak, ale będą pakować tu, u mnie, czyli przez cały dzień czy dwa będzie rozgardiasz. A później trzeba pojechać na konferencję prasową. Na samej konferencji to jeszcze jakoś sobie daję radę, ale jazda gdziekolwiek i przybycie w umówionym terminie... Nie cierpię tego. Wymyśliłem sposób - wydawało mi się, że genialny - mianowicie Muzeum Historycznemu w Sanoku przekazałem ogromny depozyt. Wszystkich chętnych tam odsyłam: "Wystawa? Proszę bardzo: jest muzeum, mają transport, mają obrazy - około 100 - z całego mojego życia. I można z tego zrobić wystawę dużą, średnią lub małą, jaką kto sobie życzy". I miałem się już pogrążyć w błogim lenistwie, ale dwaj moi znajomi, pan Lonty z Częstochowy i pan Stapowicz z Gliwic, zmusili mnie ostatnio, bym zrobił kameralne wystawy w ich małych prywatnych galeriach.
Boi się pan Zachęty?
- Nie. Miałem już w życiu kilka takich wielkich wystaw, można powiedzieć pośmiertnych, i żyję nadal. Wolę jednak wystawy kameralne, bo w Zachęcie moje obrazy wyglądałyby jak znaczki pocztowe. Ja nie mam nic przeciwko byciu popularnym, bylebym nie musiał w tej popularności uczestniczyć. Wie pan, jak to wygląda na wernisażu - autor dostaje kwiaty: jeden, drugi, trzeci bukiet, musi je trzymać, stoi jak ten idiota, bo nikt od niego nie chce ich odebrać. Na stoliku stoją kieliszki, więc nie ma kwiatów gdzie położyć, a na podłodze nie wypada. A tu kamera, może parę słów, ale wciąż nikt tych kwiatów nie odbiera. Nie cierpię takiej atmosfery. Mnie to męczy. Na dodatek nie mam wizytowego ubrania, zawsze chodzę jak łajza. Więc się nie nadaję. Oczywiście, że mógłbym sobie sprawić wizytowe ubranie, ale to byłoby wbrew moim zasadom... Jako inżynier architekt, przed wielu, wielu laty, nosiłem marynarki i krawaty, wszystkie atrybuty dżentelmena. Ale wreszcie w którymś momencie zdecydowałem, że przestaję być dżentelmenem, staję się artystą, więc mogę być kimś w stylu Paula Gauguina, albo ja wiem kogo? Jakoś tak najbardziej odpowiada mi ten styl: grube buciory, sweter. Fajka by się przydała, tylko, niestety, nie nauczyłem się palić.
Dowiedziawszy się, że mieszka pan w zwyczajnym bloku na Służewie, byłem zdziwiony. Bardziej pasowało mi do pana ponure zamczysko hrabiego Drakuli.
- Przyzwyczaiłem się już do tego, że wszyscy, którzy przychodzą do mnie, mówią dokładnie to samo co pan. Wyobrażają sobie moje otoczenie może nie jako pałac Drakuli, co raczej willę Normana Batesa z "Psychozy" Hitchcocka albo posiadłość "Rodziny Adamsów". Widać, w ich mniemaniu powinienem być kimś takim. Ponieważ taki nie jestem, więc dochodzę do wniosku, że w moich obrazach musi być coś, czego ja nie dostrzegam, a co dostrzega wykształcony ogół. Niedawno ktoś zapytał, dlaczego mam na tapczanie takie różowotruskawkowe obicie. "Czy pan lubi taki kolor, bo ja pana raczej kojarzę z szarościami?". Wytłumaczyłem, że obicie dobierał zaprzyjaźniony pan Irek, którego żona pracuje w sklepie meblowym, a ja prosiłem go przez telefon tylko o to, by nie było w kwiaty. Ja nie przykładam wagi do takich rzeczy. Mieszkanie nie jest moim hobby, mimo iż jestem architektem z wykształcenia. Chcę tu mieć warsztat pracy i dach nad głową.
Myślałem, że pana jednak bardziej niż przeciętnego człowieka boli widok szarego, betonowego bloku z burymi zaciekami, jaki ma pan za oknem...
- Zna pan powiedzenie: szewc w dziurawych butach chodzi.
... Bez butów
- Czy nawet bez butów. Poza tym, co jest piękne, a co nie jest, to pojęcie względne. Jeżeli któryś z tych bloków w ciągu najbliższych stu lat się nie rozsypie, nie zostanie rozjechany spychaczem lub wysadzony w powietrze, mieszkania w nim zaczną być cholernie drogie. Ludzie zaczną mówić: "Ach, jak pięknie budowano w schyłkowej epoce Gierka. Ten wspaniały prymitywizm, te zachwycająco krzywe ściany. My dziś nie mamy już takiego wyczucia". Mieszkanie w zabytku będzie piekielnie drogie.
Ludzie będą chcieli płacić za nieszczelne, wypaczone okna?
- Okno będzie szczelne, ale schowane pod hologramem, na którym będzie nieszczelne. Pełne złudzenie autentyku. Być może cały dawny Służew nad Dolinką będzie za tym nieszczelnym holograficznym oknem wirtualnie odtworzony. Będzie pan miał pełne złudzenie życia w tych wspaniałych czasach schyłkowego komunizmu, o których nikt nic już naprawdę nie będzie wiedział. Mamy tendencje do upiększania przeszłości. Ludzie uwielbiają mieszkać w starych dworkach, w których naprawdę wcale nie jest wygodnie. Taki sam romantyzm, jak w tych dworkach, będzie za sto lat tu, w blokach na Służewie. One będą wtedy cholernie stylowe. Z obrazami jest podobnie, każdy malarz w końcu wychodzi z mody, a potem wraca. Jeszcze 30 czy 40 lat temu można było Malczewskiego kupić za bezcen. Bo uważano wtedy, że nie było gorszego g... w historii niż malarstwo symboliczne. Obrazy muszą przejść okres leżakowania za szafą. Syn uważa, że ojciec kupował ten szajs nie wiadomo po co, a wyrzucić nie wypada, więc wsadza za szafę. Później wnuk odnajduje i mówi: "O, kurczę, to fajne i jest w tym szmal!". Bo to akurat zaczyna być modne i ludzie zaczynają dostrzegać w tym piękno.
Pana jednak dziś za szafą nie ma...
- Na razie nie. Ale wiem, że im wyżej jestem teraz, tym głębiej za tę szafę później wejdę. Bo taka jest norma, przed tym nie ma ucieczki, to jest normalny cykl. Coś, co najpierw wzbudza entuzjazm, wywołuje później straszną pogardę. Dzieci zawsze wyrastają w opozycji do pomysłów i świata rodziców, a z kolei ich dzieci najczęściej upodobniają się do dziadków.
A propos dziadków. Ulica Beksińskiego w pańskim rodzinnym Sanoku nie "należy" do pana, tylko do dziadka, który zasłużył się dla tego miasta, założył funkcjonującą do dziś fabrykę.
- Było dwóch powstańców: Lipiński i Beksiński, pochodzących ze wsi Koprzywnica pod Sandomierzem, którzy po upadku powstania listopadowego uciekli przed zsyłką na Sybir, z zaboru rosyjskiego do austriackiego. Przy finansowej pomocy jakiegoś księdza wybudowali tu kotlarnię i żyli w czymś w rodzaju wspólnoty pierwotnej. Podobno jakiś profesor z Wiednia - tak przynajmniej głosi rodzinna fama - przyjeżdżał tu oglądać funkcjonujący społecznie przykład komunizmu pierwotnego. Ja sam już tę famę lekko podkolorowałem, mówiąc, że ten profesor nazywał się Zygmunt Freud. Na dagerotypach, które się zachowały, Beksiński jest cholernie podobny do Lipińskiego, a ich żony też są do siebie podobne. Wieczorami, przy świecach i pod kołdrą, mogło się naszym powstańcom to i owo mylić, jak to we wspólnocie, więc właściwie nie wiadomo, czy genetycznie jestem Lipiński czy Beksiński. Portret pradziadka pomógł mi bardzo w momencie wejścia do Sanoka Armii Czerwonej w 1944 roku. Żołnierze kwaterujący w naszym mieszkaniu znaleźli moje rysunki, które im się nie spodobały. Bo ja rysowałem oczywiście wojnę. I na niektórych rysunkach brali w skórę Rosjanie, a na innych Niemcy. Na jednym był tonący statek, a na statku napisane cyrylicą "Krasnaja Zwiezda". Ta "krasnaja zwiezda" ich wkurzyła i pokazali rysunek swojemu oficerowi politycznemu. Oficer wszedł do naszego mieszkania, zobaczył portret pradziadka i powiedział: "O, Engels!". I to go pozytywnie ustosunkowało do mnie. Potem wygłosił coś, co było kompletnym zaprzeczeniem późniejszych wymagań socrealizmu. Powiedział mianowicie mojemu ojcu: "Niech on rysuje kozy, krowy, a niech sobie odpuści politykę". I wie pan? To zostało mi do dziś. Nie maluję wprawdzie krów, ale odpuściłem sobie politykę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz