Kur zapiał!... Dobre opowiadanie to takie, które już na początku chwyta czytelnika za gardło i stopniowo, konsekwentnie uchwyt ten zaciska… Ja - chociaż właśnie z coraz większym trudem czerpałem oddech - nie czytałem ostatnio jednak wszak niczego, co by mnie mogło tak skutecznie poddusić... Koledzy po piórze - jeśli już któryś wpadł - to normalnie: drzwiami. Nie czytałem bo spałem przecież!.. Dotychczas... Zaraz, zaraz... A gdzie ja w ogóle jestem?!
Kur zapiał nochajnmal i pojąłem, że nie żaden drób to z predyspozycjami do precyzyjnego chronometrażu, a jedynie megafon zapowiadający przyjazd jakiegoś pociągu. Niewątpliwie byle jakiego... Moje wybałuszone z podziwu oczy zdążyły już przekazać do mózgu całkiem czytelny obraz kolejowej poczekalni pogrążonej w dyskretnym półmroku, z jasno oświetlonym ołtarzem ofiarnym, na którym walały się resztki… Dobrze schowane receptory zapachów nie zawiodły mnie - jak zwykle. Musiałem zatkać nos, delikatnie, dwoma paluszkami, niczym jakaś wicehrabina… Nie dość jednak na tym. Oto podrażniona ambicja oczu kazała im poprawić jakość obrazu - ostrość, kontrast, te sprawy… - więc zorientować się mogłem, że to nie żaden ołtarz tylko bufet... Krew nie keczup, a marchew - żaden interes!... - jak mawiał znajomy, gruby a sprośny handlarz warzywny z przeciwka. Mądrość ludowa okazała się być - jak zwykle - siłą spokoju. Na moment jednak tylko, bo widok resztek podziałał wbrew, czyli nie w smak - była to przecież sprawa smaku! A smak właśnie przestał już udawać, że nie rozumie ni w ząb, co się wokół nas wszystkich dzieje i zdawał się budzić drzemiącą swą potęgę... Zaczynało mdlić tu i teraz, a zaraz potem dnieć (byłbymż w Pińczowie?! – Na Boga, wszak to nie Wielkopolska!…). W samą porę do wyścigu zmysłów włączył się słuch, meldując, że oto kur zapiał po raz trzeci... Nie kur, słowik, ani też skowronek - tylko megafon stacyjny przeszył¸ trwożne ucho moje kolejną zapowiedzią. Dobrze zapowiadający się megafon to ho, ho!... - Pomyślałem bez sensu ale też i bez wysiłku - Nie wiadomo, co jeszcze ze mnie wyrośnie…
Ucisk na gardle nie ustępował wcale, coś piło pod pachami (przez moment wydawało mi się nawet, że dobiega stamtąd dźwięk stukających się szklanek i niewyraźne echa wznoszonych toastów), pasek od spodni wrzynał mi się w brzuch, a buty pożyczyłem od młodszego brata… Najwyraźniej nie mieściłem się w posiadanej garderobie, ani też w ramach ogólnie przyjętych norm obyczajowych i prawnych. Jeszcze moment i przestanę się mieścić w tej coraz bardziej kameralnej poczekalni. Z rosnącym przerażeniem - jedyne chyba co nie malało?..- dostrzegłem mikroskopijne wręcz rozmiary drzwi prowadzących na peron wąskotorowej kolejki i nagle skonstatowałem, że być może nie wyjdę stąd już nigdy.
- Nigdy więcej nie mów do mnie, że mnie brzyyżyszszssz chrrr!.. - Zduszony, ostry charkot kazał mi się natychmiast odwrócić. Dobiegający czterdziestki mężczyzna w rozpiętym mundurze kolejowego telegrafisty topił właśnie w sporym kieliszku z białego szkła upstrzonego pretensjonalnymi literkami („PAMIĄTKA Z ZANIEMYŚLA”), małomiasteczkową chandrę, która jeszcze chwilę temu była go dusiła. Robił to ze wzbudzającą podziw konsekwencją i stanowczością. Zaskoczona na gorącym uczynku chandra - przypominająca małą białą myszkę - broniła się jeszcze wszystkimi czterema łapkami i ogonkiem, ale już po chwili poszła na dno, by za kolejną chwilę wypłynąć brzuszkiem do góry. Mężczyzna popatrzył na mnie łzawo i podnosząc kieliszek do góry powiedział: - Wydaje się panu być może, że jestem małostkowy i małoduszny, ale dziś naprawdę są moje urodziny... - Zawartość kieliszka zagryzł małosolnym ogórkiem, chandrę zignorował zupełnie. Strząsnął pyłek z niewidocznej klapy służbowej marynarki.
- Widzi pan tę klapę?.. - Zapytał z nadzieją w głosie, a kiedy przecząco pokręciłem głową i lewą nogą, niezmordowanie kontynuował. - Opowiedziałbym panu o niej, o tradycji tego munduru, odziedziczonego po świętej pamięci stryju Pafnucym, rotmistrzu i strażniku autentycznej onucy naszego Mendanta, z którego tylko tyle zostało po dekomunizacji... Umilkłby pan, stanął zadziwiony mocą, czystością, dziwną harmonią tej opowieści, ale cóż... - Zgasł¸ tak szybko jak się przedtem zapalił. - Za mało czasu, a służba nie drużba - mruknął smutno wstając od stolika. Zniknął za drzwiami z napisem: „PRZEJŚCIA NIE MA I NIE BĘDZIE” .
Pożałowałem utraconej przedwcześnie, oryginalnej opowieści, która wszak mogła stać się inspiracją dla mojej własnej twórczości - było nie było - zarobkowej przecież...
- Wszystkiego najlepszego! - Rzuciłem chytrze w ślad za nim niczym bumerangiem, ale też już w następnej chwili tego rzutu pożałowałem. Bowiem szczere, ze złotego serca odlane życzenia wbiły mi się z powrotem do zdławionego gardła, dusząc mnie ostatecznie. Kur już nie piał, tylko gdzieś pod semaforem gwizdała na wszystko kolejka wąskotorowa.
W zakamarkach świadomości błysnął tak charakterystyczny dla geniuszu, olśniewający grom z jasnego nieba.
Nic tu nie malało, tylko ja po prostu rosłem... Coraz bardziej, lepiej, więcej, wyżej, ku górom, obłokom, elitom i Olimpom, orłom, sokołom, im podobnym i jeszcze wyższym... Do podłogi miałem już prawie trzy metry… Popatrzyłem na nią z pogardą, bo przecież właśnie nad poziomy wylatywałem, piony i skosy pokonywałem imponującymi susy (susami?)... Szczytowałem, zaszczycałem i szczebiotałem... To było!.. To jest!... To będzie... Zaraz, zaraz?...
- Za małe miasteczko! - Zorientowałem się zbyt późno, by nie ulec.
Tpdyp, tpdyp, tpdyp, tpdyp, tpdyp!...
Pisałem równym rytmem, z głowy, pewnie i z przekonaniem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz